Partie polityczne to naturalna forma organizacji władców aktualnych czy potencjalnych, rady czy samorządy to naturalna forma organizacji mas.
Leszek Nowak

Jesteś na archiwalnej wersji strony internetowej - przejdź na aktualną wersję rozbrat.org

Graffitowa wojna na murach

Marek Piekarski, Jarosław Urbański

graffity bis 7Poznańska komenda policji wyznaczyła pulę nagród wynoszącą 50 tys. złotych za głowy grafficiarzy złapanych na gorącym uczynku.  Nie jest to pomysł oryginalny. Podobnie jest w innych miastach. Nie tylko funkcjonariuszy, ale również zwykłych mieszkańców zachęca się pieniędzmi do donoszenia i szpiegowania. Radny Wiśniewski z poznańskiej PO idzie nawet dalej. Nie zawahał się nawoływać również do rozprawy z autorami napisów politycznych. Głównym oczywiście argumentem jest estetyka.  Wszystkiemu co wymyka się regule linii prostej i symetrii w formie, oraz regułom wolnego rynku i katolickiego katechizmu w treści, wydano wojnę.

Estetyka to polityka

Wydawało się, że od momentu narodzin sztuki nowoczesnej (dadaizm, surrealizm, ekspresjonizm i ekspresjonizm abstrakcyjny wreszcie konceptualizm ect.) zmieniły się nie tylko poglądy na estetykę, ale na rolę sztuki w ogóle. Nie musi ona mieć od tego momentu nic wspólnego z celami merkantylnymi, może pozostać po prostu indywidualną lub zbiorową ekspresją. Biznes od dawna jednak garściami czerpie z dorobku sztuki, żeby podeprzeć się w dziele sprzedaży różnego rodzaju tandety, lub waloryzując swoje oszczędności. Odwołuje się jednocześnie do tego samego indywidualnego poszukiwania artystycznej wyjątkowości i kreatywności. Ale to co służy kapitałowi, nawet jeżeli jest to działalność bezprawna (jak w przypadku 90% poznańskich nośników reklam zewnętrznych), władze zwykły traktować inaczej, niż bezużyteczne – w jej mniemaniu – bazgroły, a tym bardziej niewygodne komentarze trafiające na mury miast. Aprobatę zyskuje to, co wspiera akumulację kapitału, wyjęte spod prawa zostaje to, co jej przeczy i się przeciwstawia.  Piękne w oczach graffity bis 1mieszczańskiego społeczeństwa i jego gorliwych funkcjonariuszy jawi się sztuka przynosząca zysk, albo utrzymująca błogi spokój społeczny w czasach klasowych nierówności. Inaczej ocenia ono obraz Willema de Kooning czy Jackson Pollocka wiszący majestatycznie nad kominkiem burżuja z NYC i te same „bohomazy” zdobiące nasze prowincjonalne mury, za których oglądanie nie trzeba płacić. Czym jednak w sensie estetycznym i artystycznym wyjęci spod prawa Pive, Enemy i Potse (poznańscy grafficiarze) w istocie różnią się od sławnego Romana Opałki? Prace tego ostatniego potrafią kosztować setki tysięcy funtów, a w imię zasług artysta został odznaczony przez prezydenta RP Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Naśladowcy tymczasem są wyjęci spod prawa.

Estetyka to zagadnienie polityczne. Hipokryzja, konformizm, dyletanctwo jakim przepojone jest nasze mieszczańskie społeczeństwo skutkuje tym, iż ta moralna szpetota wybija na mury. Druga, przeciwna tendencja polega na pokrywaniu wszystkiego pod linijkę, tynkiem, farbą i cukrem pudrem, aby poprzez estetyczną unifikację kontrolować przestrzeń, która przecież cały czas do nas mówi. To co nam w kółko powtarza jest niezwykle ważne. Dlatego mamy do czynienia z nieuniknionym zderzeniem się różnych opinii i sił; z konfrontacją, konfliktem, wojną. Państwo i policja staje tutaj po określonej stronie – nakazującej milczeć tym, którzy w tej grze ani niczego nie sprzedają, ani nie kupują. W istocie rzeczy wojna wydana grafficiarzom, jest przejawem tych samych autorytarnych tendencji w architekturze i planowaniu przestrzennym, gdzie władza występuję jako obrońca „linii zabudowy”, a w rzeczywistości narzuca konieczność respektowania pewnych określonych interesów i idei.

Dominanta

Ostatnio oglądaliśmy wywiad z Piotrem Voelkel, jednym z najbogatszych ludzi w Polsce i właścicielem Grupa Vox, producenta przede wszystkim mebli. Voelkel uchodzi – przynajmniej w Poznaniu – za znawcę sztuki. Bronił podczas rozmowy z graffity bis 2dziennikarka Agnieszką Gulczyńską, słusznie powątpiewającą w sens przedsięwzięcia, stanowiska, że w centrum Poznania, przy Kaponierze, powinien powstać wielokondygnacyjny budynek, jako dominanta miejskiego krajobrazu. Tego typu przedsięwzięcia – twierdził – decydują o charakterze miasta, jego unikalności i atmosferze. Pomijając fakt, ze naśladowanie metropolii przez prowincje, skończy się zwykle jakimiś żałosnymi porażkami architektonicznymi, to tego typu podejście jest niczym innym jak przejawem pompatycznej władzy. Podobnych dominant z pewnością szukali przedstawiciele Rzeszy stawiając Zamek Cesarski, czy ostatnio przedstawiciele Rzeczpospolitej budując historyzujący Zamek Przemysła. Możemy też mówić o Stadionie Miejskim czy Starym Browarze. W większości tego typów przypadków estetyczne walory są podane w wątpliwość, a nawet jeżeli uda się uzyskać imponujący z punktu widzenia formalnego efekt, to tylko podkreśla on banalność treści. Jak w cieniu tych budowli mają się odnaleźć ludzie z kontenerowych gett, lokatorzy masowo eksmitowani i wypychani poza obręb śródmieścia, mieszkańcy represjonowani przez „czyścili kamienic” i systematycznie poniżani przez urzędników? Dlaczego mieliby uszanować estetykę, która nie mówi w ich imieniu? Barbarzyńska, chuligańska nienawiść do czystych ścian wydaje się być tu nie tylko oczywistą, ale jedną z nielicznych możliwych reakcji.

Gdyby uznać graffiti jako rodzaj mowy, nawet wówczas kiedy to jest krzyk czy bełkot, to odnajdujemy w krytyce tego rodzaju środków wyrazu, podobny mechanizm jak w krytyce tekstów raperów, oskarżanych o agresję, o którym pisała Judith Butler. Ten rodzaj nagonki ma odwrócić uwagę od bardziej zasadniczych problemów dotyczących ubóstwa i gniewu. Standardy przyzwoitości wymagają, aby „pewne związane z miejskim życiem warunki przemocy zostały nieprzedstawione”. Istniejącą przemoc nie łączy się z osłabieniem wolności, praw decydowania o samym / -mej sobie, kurczeniem się sfery dostępu do usług publicznych itd., ale  z chuligańskim zachowaniem grafficiarzy.

Szary beton

Wróćmy jednak na lokalne podwórko Poznania. Władza tu zawsze miała ambicje być kuratorem i określać, co jest, a co nie jest sztuką. W tych ambicjach oczywiście przejawiała się przede wszystkim potrzeba kontrolowania, a nie upodmiotawiania artystycznego. Cofnijmy się do końca lat 90., kiedy to fala grafficiarskiej ekspresji była jedną z największych w Europie. W tym czasie, od kilku miesięcy jeździły już tramwaje PST, by zatrzymywać się na siermiężnych, betonowych przystankach. Młodzi grafficiarze sami podjęli wyzwanie ich twórczej adaptacji. graffity bis 6Niestety łapanka policji doprowadziła do ujęcia sprawców (dziś są to uznani projektanci i architekci). Swe kolorowe malunki musieli zamalować by doprowadzić ściany do wyjściowego wizerunku – szarego betonu. Zrobili to, ale przy tej okazji kontaktu z władzą, postanowili zapukać do odpowiednich drzwi. Zaproponowali by miasto oddało jeden przystanek na stworzenie swoistej galerii, co nazywane jest w międzynarodowy slangu „hall of fame”. Władze się nie zgodziły. Inicjatywa ulicy jest tyle warta, co głos w wyborach. Najbardziej upokarzającym jednak gestem owej władzy stało się to, że kilka miesięcy później, rozpisano konkurs na zagospodarowanie owych przystanków, skierowanych do... studentów ASP (obecnie Uniwersytet Artystyczny). Dziś ich dzieł chroni dyżurny funkcjonariusz mający do dyspozycji kilkadziesiąt kamer umieszczonych na przystankach. Tylko dlatego by władza nie utraciła swojej podstawowej funkcji - kontroli. Ostatni jaki pamiętamy cykl dyskusji i debat wybuchł około 2000 roku: co zrobić z niszczeniem centrum przez graffiti? Mimo, że pojawiło się w nich dziesiątki pomysłów, do tej pory nie został żaden zrealizowany, choć wydano na te debaty masę pieniędzy.

Popatrzmy na to też z innej perspektywy. Dzisiejsze centrum miasta, na skutek absurdalnej wizji reprezentatywności, czego efektem stało się podwyższanie czynszów i wywalanie ludzi nie tylko z mieszkań, ale z powierzchni użytkowych, śmierdzi trupem. Pozamykane sklepy, puste kamienice stały się rajem dla artystycznych prób i wyczynów młodzieży. Jakoś dziwnie nie wierzą oni radnemu Wiśniewskiemu, propagującemu gentryfikację. Wolno brać im swój los w swoje ręce, posługiwać się narzędziami, jakie im pasują, na pohybel mieszczaństwu i całej kulturze jaką ono propaguje. Kulturze, która jest bezpośrednim uderzeniem w realne życie. Chcą wyrwać się z ramion tego społeczeństwa, nie zaś przyklepywać istniejące zasady, gdzie do władzy się przychodzi prosić. Ich dzielnica - ich władza. Tak jest na całym świecie - od Nowego Jorku po Berlin. Tam jednak społeczeństwo jakby lepiej rozumie zasady tej gry. Jazda drogim samochodem po skromnej dzielnicy, to przejaw pogardy dla biedy, więc takie samochody masowo się pali, a poglądom daje wyraz na murach. My to właśnie nazywamy pięknem.

Jak pisze Judith Butler, policjant krzyczy do nas: „Hej ty tam!”. Musimy zamiast uciekać, jakoś mu odpowiedzieć. A skoro sama władza zdefiniowała tę relację jako konflikt, starcie, wojnę – odpowiedzmy językiem walki. Zagospodarujmy miasto 50 tysiącami napisów, tagów, trow upów, sreber etc. Niech władza widzi na każdym rogu czy w każdym kiblu napis „50000/50000”. I nie dajcie się złapać… w sidła mieszczańskiej estetyki.
graffity bis 5

Dwie pierwsze ilustracje to fragmenty obrazów Willema de Kooning i Jackson Pollocka. Dwie następne to fragmenty poznańskich murów.

Tego samego autora

Brak pasujących artykułów


Komentarze

0| 14 | TOm12013-05-11 19:11
Tag, nie jest żadnym streetartem! Jest zwykłym plemiennym archaicznym aktem zaznaczania i tyle. Z tego się wyrasta. Spowodowany jest raczej niską samooceną tagersa, na zasadzie nie stać mnie na własny dom - to staguję się komuś na elewacji, bo nie jest mój! Gdyby było go stać na dom, to pewnie by po nim nie toyował ponieważ, dom ten otagowany byłby jego aktem notarialnym, jego pieniędzmi, które pozwoliłyby mu otagować swoje drzwi swojego domu jego wizytówka (opcjonalnie)i tyle. Pewnie gostek, który otagował mi samochód, też ma z tym problem, tzn z baaardzo zaniżoną samooceną. Jest to problem psychologiczno - psychiatryczny bardzie niż socjologiczny, choć trochę tak, ponieważ skala tej patologii jest mierzona już narzędziami socjologicznymi .
-2| 13 | dezerter2013-02-19 23:16
świetny tekst, mam tylko jedno zastrzeżenie: rzeczy nie są "poddawane pod wątpliwość" tylko "podane w wątpliwość"
+2| 12 | Maria Fenrych2013-02-19 14:28
Drzwi od domu gdzie mieszkam wychodzą bezpośrednio na jedną z ulic śródmieścia. Przed kamienicą rozciąga się maleńki pas zieleni. W związku z tym, że mieszkańcy dbają o otoczenie kwitną tam nawet kwiaty.
Dostęp do pasa zieleni i do drzwi jest wolny dla wszystkich ludzi, nie ma płotów, bramek, nic.
Ktoś chce przysiąść pod rosnącym tam krzakiem, robi to. Ludzie się zatrzymują, żeby pogadać.
Przez pasek zieleni dochodzi się do opisywanych już drzwi.
Które są nieustannie tagowane.
Wprowadza się na nie element opisywanego już konfliktu, wojny.
A nie można by wprowadzać szacunku? Dla tej wspólnej było nie było przestrzeni? Drzwi, choć formalnie znajdują się na kamienicy są przecież elementem wspólnego miasta...
Ja chętnie widziałabym miasto jako wspólny twór, raczej arenę współpracy, niż wojny. W wojnie wygrywają nieliczni, a po jej przejściu pozostają zgliszcza.
Ciekawe, czy w mieście dałoby się funkcjonować tak jak w dobrym związku, z szacunkiem i troską, ale też z własnym zdaniem i umiejętnością stawiania mądrych granic. Jednak bez agresji, która zabija rozmowę.
+7| 11 | Dak2013-02-19 11:15
Twój post właśnie obrazuje socjlogiczną sprzeczność, która prowadzi do powstawania garfitti i szerzej tego typu zachowań. Tam gdzie przestrzeń publiczna jest skrajnie sprywatyzowana, zawsze rodzi się coś w rodzaju nieuświadomineg o ruchu oporu. Ludzie którzy gdzieś mieszkają, nie mając jakiegokolwiek wpływu na otaczającą ich przestrzeń, uzyskują ją w taki sposób jaki potrafią. Tam gdzie jest poczucie, że przestrzeń jest nasza, wspólna, mamy na nią wpływ (realny, a nie toretyczny) tego typu zachowania nie wystepują, lub są marginalne. Twoje więc pytanie czyje są drzwi obnaża ten konflikt, im bardziej będziesz uważać, że drzwi, elewacja, podórko itd. są twoje, tym bardziej ktoś będzie ci próbował udowodnić, że się mylisz. Są dwie drogi: skrajna prywatyzacja i prowadzenie czegoś w rodzaju mini wojny domowej (która teraz trwa), albo walka o realnie demokratycznie zarządane wspólnoty, przestrzeń publiczną i wysokej jakości usługi publiczne (jak choćby działające świetlice dla dzieci i młodzieży). Pierwsza droga ma wysokie koszty, zarówno materialne jak i społeczne - dziś graficiarz, który trafi za kratki, jutro wyjdzie i nie mając innych perspektyw (polski system penitencjarny już o to zadba), zajmie się rozbojami i kradzierzami - do tego jest nieskuteczna.
+2| 10 | Maria Fenrych2013-02-18 22:05
A więc tagersi tagują to, co uważają za swoje.
Powiedzmy: otagowali drzwi domu, w którym ja mieszkam.
Ja te drzwi też uważam za swoje. I zakładam, że mam do tego prawo, żeby uważać je za swoje? W końcu, miasto jest także moje?
Co więc się dzieje z tymi otagowanymi drzwiami?
Drzwi są i tagersów i moje...
Tagersi zostawiają tag, ja taga nie chcę.
Tag został zostawiony w szybki sposób, ja usunąć go szybko i bez śladów na drzwiach nie mogę.
To co z tymi drzwiami?
Ktoś odpowie?
Kto ma większe prawo do tych drzwi?

Nie masz uprawnień, aby dodawać komentarze. Musisz się zarejestrować

Translate page

Belarusian Bulgarian Chinese (Simplified) Croatian Czech Danish Dutch English Estonian Finnish French German Greek Hungarian Icelandic Italian Japanese Korean Latvian Lithuanian Norwegian Portuguese Romanian Russian Serbian Spanish Swedish Ukrainian