Wybór publicystyki Poznańskiej Koalicji Antywojennej z roku 2003

rozbrat.org
Drukuj

ZMYŚLONA WOJNA
Biuro Zadań Specjalnych fabrykowało propagandowe informacje na temat związków Saddama Husajna z Al-Kaidą i kupowaniem przez Irak uranu w Afryce. Prezydent Bush powtarzał te bzdury, prowadząc USA na wojnę bez powodu. Teraz prawda wychodzi na jaw.

W maju 2002 roku Karen Kwiatkowski zajmuje swoje nowe biurko w Departamencie Obrony. Nic nie wskazuje na to, że znalazła się w najbardziej tajemniczej części Pentagonu. Zajmuje niewielki boks na uboczu, tuż obok lodówki, czwarte piętro, siódmy korytarz, budynek D. Kwiatkowski staje się trybikiem w potężnej machinie. 20 lat służyła w lotnictwie, ostatnio w stopniu podpułkownika. Teraz jej miejscem pracy jest Wydział ds. Bliskiego Wschodu i Azji Południowej. Przydzielono ją do Zespołu ds. Afryki Północnej. Pisze analizy o sytuacji w różnych krajach dla szych Pentagonu. Ciekawe zajęcie.

W wielkim gabinecie szefa regularnie odbywają się zebrania pracowników wydziału. Każdy zespół zdaje raport, tylko grupa ds. Iraku zawsze siedzi cicho. - Dziwne - myśli Karen - właśnie teraz, kiedy Irak jest tak ważny. Latem następuje ożywienie. Grupa ds. Iraku powiększa się do 20 osób, a w sierpniu szef oznajmia, że od tej chwili będzie się nazywać Office of Special Plans (Biuro Zadań Specjalnych). Nazwa i zakres obowiązków są ściśle tajne.
Dla Kwiatkowski sprawa staje się jasna. Wojna wisi w powietrzu i niezbędna jest odrobina konspiracji. Jednak koledzy ze Special Plans zachowują się dziwacznie. W rozmowach wyrażają się nonszalancko o CIA, a nawet o DIA (wywiadzie wojskowym). Nie uczestniczą w spotkaniach towarzyskich. O Departamencie Obrony mówią z lekceważeniem. Kiedy ktoś stwierdza, że nie może oddać jakiegoś dokumentu, bo czeka na komentarz z góry, pracownik Special Plans odpowiada: Co znowu, wcale nie potrzebujemy tutaj tych z Departamentu Obrony. Poradzimy sobie sami.

Zgodna prawicowa rodzinka
W Karen Kwiatkowski narasta ciekawość. Siada więc przy komputerze i szuka w Internecie informacji na temat swojego szefa. To William Luti, były doradca wiceprezydenta Dicka Cheneya i zwolennik neokonserwatyzmu. Potem sprawdza pozostałych kolegów. Za każdym razem trafia na związki danej osoby z neokonserwatystami. Dochodzi więc do wniosku, że "wszyscy oni tworzą szczęśliwą ideologiczną rodzinkę". Jej pracodawca Donald Rumsfeld też do niej należy.

We wrześniu Special Plans niespodziewanie ingeruje w obowiązki pani podpułkownik. Ma ona zaprzestać samodzielnego pisania na temat Iraku. Tradycyjne tajne służby zostają wykluczone z codziennych V działań operacyjnych, które od tej chwili przechodzą pod kontrolę ludzi ze Special Plans. Kwiatkowski dostaje gotowe frazy dotyczące Iraku. Ma je wprowadzać do swoich raportów bez jakichkolwiek zmian: "Saddam Husajn wspiera przygotowania terrorystów z Al-Kaidy. Saddam Husajn próbuje zdobyć uran w Afryce. Tajne służby Saddama Husajna miały kontakt z zamachowcami z 11 września. Saddam Husajn współpracuje z Osamą ben Ladenem". - To już nie były informacje, tylko propaganda.
Kwiatkowski orientuje się, że to, co produkuje jej wydział, dociera bezpośrednio do prezydenta Busha, omijając rzekomo powolną CIA i miłujący pokój Departament Stanu.

Domaga się ona wyjaśnień od jednego z kolegów ze Special Plans: Niech mi pan powie, kto właściwie opowiada prezydentowi te wszystkie bzdety? Na co ten odpowiada: Źle to pani interpretuje. Dysponujemy źródłami, do których pani nie ma dostępu. Dopiero po obaleniu Saddama przekona się pani, że mieliśmy rację.

Szaleńcy i metoda
W wieku 42 lat Karen Kwiatkowski zaczyna nowe życie. Opowiada swoją historię, siedząc w kuchni domu na farmie w dolinie Shenandoah w stanie Wirginia, gdzie mieszka z mężem i czwórką dzieci, ma trzy konie i 15 krów. Dlaczego zdecydowała się mówić o tym publicznie? Nie dlatego, że po 20 latach służby w wojsku stała się nagle pacyfistką. I nie dlatego, że jako zwolenniczka lewicy występuje przeciwko Gcor-ge'owi Bushowi. Przeciwnie - uważa się za konserwatystkę. Chce natomiast, żeby ludzie zrozumieli, jak krucha staje się demokracja, kiedy mała grupa zdominuje otwarte społeczeństwo.

Karen Kwiatkowski jest pierwszym oficerem z Pentagonu, który znalazł w sobie odwagę, by publicznie uderzyć na alarm. Przełożeni nie lubią takich ludzi, za to amerykańskie społeczeństwo ich uwielbia. Symbolizują bowiem siłę demokracji i wolę samooczyszczenia. Liczba tych, którzy decydują się opowiedzieć, co przed wybuchem wojny działo się w korytarzach władzy, rośnie z każdym dniem. Są to urzędnicy ministerialni i agenci służb specjalnych. Z ich opowiadań wyłania się obraz metod, jakimi twardogłowi politycy starali się przeforsować swój plan wojenny.

Historia Office of Special Plans zaczyna się 11 września 2001 roku. Kilka godzin po atakach terrorystycznych na Nowy Jork i Waszyngton sekretarz obrony Donald Rumsfeld wydaje brzemienne w skutki polecenie. Żąda dowodów na istnienie powiązań między Osamą ben Ladenem a Saddamem Husajnem. Od pierwszej chwili wydaje się przekonany, że to właśnie iracki dyktator stoi za krwawymi zamachami. Ta hipoteza staje się zarzewiem wszystkich kolejnych dramatów.

Rumsfeld nie zleca jednak inwigilacji służbom specjalnym. Na akcję wysyła zaufanego jastrzębia, który wraca niebawem z oczekiwanym wynikiem: Saddam rzeczywiście ma powiązania z siatką terrorystów. Wywiad przeprowadza wnikliwą analizę raportu - i odrzuca go jako niewiarygodny. Tyle że Rumsfeld się nie zniechęca. Taki obrót sprawy utwierdza go tylko w negatywnej opinii o służbach specjalnych. Zwłaszcza CIA wydaje się jastrzębiom bandą mięczaków. W swoich publikacjach narzekają na "ciągłe niedoinformowanie" aparatu, "obstrukcję" poleceń składanych przez polityków prawicy i - to nie żart - "ciasny realizm" agentów. - Cały ten kram to tępa biurokracja, dławiąca każdy przejaw fantazji - skarży się Reuel Marc Gerecht. były agent, który pracuje obecnie w American Enterprise Institute (Amerykańskim Instytucie Przedsiębiorczości), uchodzącym za "trust mózgów" neokonserwatystów. Ich awangarda chce się odsunąć od "mordowni CIA" (określenie Gerechla) - poprzez utworzenie małej i elastycznej grupy dochodzeniowej. W rezultacie w wewnętrznym dokumencie Office of Special Plans pojawia się notatka z uwagą, że rządowi specjaliści od terroryzmu "są uprzedzeni". Dlatego pracownicy Special Plans chcą dostawać wszystkie analizy CIA. Szukają w nich strzępków informacji, które zignorowali ogarnięci pacyfistycznym szałem analitycy z CIA.

Judith Yaphe obserwuje pracę wydziału do zadań specjalnych z pewnego oddalenia - za to z rosnącą konsternacją. Jej zwierzchnikiem jest Donald Rumsfeld, miejscem pracy National Defense University, położony na wprost Departamentu Obrony, na przeciwległym brzegu Potomacu, gdzie pani profesor przygotowuje analizy strategiczne dla Pentagonu. W każdym razie teoretycznie, bo nie wiadomo, czy władze departamentu w ogóle brały pod uwagę jej ekspertyzy. Dziś Yaphe raczej w to wątpi. - Mają własnych specjalistów - stwierdza cierpko. Przyczyną lekceważenia nie może być brak kompetencji, bo jest ona specjalistką w kwestiach irackich. Przepracowała 24 lata w CIA, głównie w wydziale ds. Iraku. Przed wojną należała do tych, którzy ostrzegali przed konfliktem zbrojnym.

Wojna żółtodziobów
O tym, w jaki sposób Special Plans weryfikowało "wątpliwe źródła", Yaphe dowiedziała się dzięki swoim kontaktom w aparacie. Domniemane powiązania zamachowców z 11 września z irackimi służbami specjalnymi, rzekomy obóz treningowy Al-Kaidy na południe od Bagdadu albo zakup uranu w Afryce: Wszystko to bujda i w kręgach związanych z wywiadem wiedzieliśmy o tym od dawna. A jednak w Pentagonie ożywiono nieaktualne od dawna poszlaki. Special Plans robi bowiem więcej, niż gotów jest dziś przyznać Donald Rumsfeld. Jak wynika z ustaleń komisji śledczej Izby Reprezentantów, przekonywanie, że wydział dokonuje tylko wtórnej oceny starych wniosków - to "taktyka zasłony dymnej". W rzeczywistości zajmuje się on również "operacjami związanymi z pozyskiwaniem informacji". I to przy pomocy agencyjnych żółtodziobów, jak zapewnia Judith Yaphe.

Podczas gdy wywiad ma trudności ze zdobyciem nowych informacji na temat Iraku, Special Plans dociera do własnych źródeł: dezerterów, których podsuwa ich ulubiony iracki opozycjonista Ahmed Szalabi. Yaphe mówi, że CIA sceptycznie podchodziła do tych doniesień, bo Szalabi kierował się własnym interesem: Chciał przekonać USA do obalenia Saddama Husajna. Mimo to opowieści naocznych świadków o saddamowskim zagrożeniu przedostają się wprost do Białego Domu. Pułkownik Karen Kwiatkowski wielokrotnie słyszy, jak dyrektor wydziału mówi: Robimy to dla Scootera. Tak brzmi ksywka Lewisa Libby'ego, dawnego członka Team B, a dziś szefa sztabu Dicka Cheneya. Filtr, który zabezpieczał Biały Dom przed nieprawdziwymi informacjami, został usunięty.

Relacjom uciekinierów przyjrzała się jeszcze raz DIA, oficjalny organ wywiadowczy Pentagonu. Raport prasowy dotyczący wyników kontroli stwierdza, że z dzisiejszej perspektywy informacje te są "mało- lub zgoła bezwartościowe". W Iraku okazało się, że większość dostarczonych przez nich informacji jest "nieprawdziwa".

Do decydującego starcia między jastrzębiami a grupą umiarkowanych polityków dochodzi tuż przed wystąpieniem sekretarza stanu Colina Powella na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ. 25 stycznia 2003 roku w zatłoczonym centrum strategicznym Białego Domu zjawia się Lewis Libby ze stertą notatek, w których odsyłacze do źródeł mają kolorowe oznaczenia. Wyłuszcza, co Powell powinien jego zdaniem zaprezentować światu. O tym, co nastąpiło potem, opowiedzieli niedawno na łamach "The Washington Post" urzędnicy z Departamentu Stanu. Libby chciał wrzucić do przemówienia Powella wszystkie dawno zdementowane rewelacje o powiązaniach zamachowców z 11 września z irackimi służbami specjalnymi. Dopiero po kontroli agentów większość propozycji Libby'ego usunięto. Mimo to wystąpienie Powella i tak przejaskrawiło zagrożenie ze strony Iraku - nawet bez pogłosek z Pentagonu. I miało to swoje przyczyny.

Wierni jak psy
Oficer CIA Larry Johnson w ostatnich wyborach głosował na George'a W. Busha, przekazał nawet pieniądze na jego kampanię. Dziś jest zdania, że rządzący żyją w jakimś "urojonym świecie": Słyszą tylko to, co chcą usłyszeć. Johnson zamyśla się i głaszcze psa. - Służby wywiadowcze są jak rottweilery: czujne, ale przede wszystkim lojalne. Próbują przypodobać się swojemu panu - stwierdza były agent. Co to znaczy w przypadku CIA? - Że analizy, które odbiegały od przyjętego kursu, w ogóle nie przedostawały się na zewnątrz. Johnson potwierdza to, co podejrzewa wielu znawców CIA: najpierw była decyzja o rozpoczęciu wojny, a dopiero potem produkcja dossier służb specjalnych. Informacja została podporządkowana misji, a nie na odwrót.

Jako pierwszy o oczekiwaniach wobec wywiadu dowiaduje się jego szef i to zaraz po 11 września. Po atakach terrorystycznych George Tenet codziennie spotyka się z Georgem W. Bushem w Gabinecie Owalnym. Już sześć dni po zamachach Bush mówi na jednym z posiedzeń: Uważam, że Irak maczał w tym palce, ale teraz go nie zaatakuję. Na razie brak mi dowodów.

W końcu polityka sama toruje sobie drogę do Langley. Wymowa nagłego pojawienia się wiceprezydenta Dicka Cheneya u wjazdu do kwatery głównej CIA nie pozostawia żadnych wątpliwości. Wspólnie z dyrektorami poszczególnych działów wiceprezydent wertuje dzień w dzień dokumenty dotyczące Iraku. Czy temu człowiekowi brakuje informacji? Podobnie jak prezydent, Cheney sześć razy w tygodniu dostaje poufne raporty z CIA. Jeśli ma jakieś pytania, odpowiedź przychodzi najpóźniej następnego dnia. Jeden z pracowników agencji mówi, że wyprawy wiceprezydenta w świat agentów były sygnałem, że oczekiwano od nas określonych informacji.

Pracując w Biurze Informacji i Badań Departamentu Stanu, Greg Thielmann był świadkiem, jak pluralizm coraz bardziej tracił na znaczeniu. Opisuje on swoją instytucję jako wyspę uczciwości, wolną od politycznych nacisków. Biuro koncentruje się na tym co prawdopodobne, a nie co możliwe w najgorszym wypadku. Ceną takiej postawy bywa czasem marginalizacja. Tak wyglądała sytuacja ludzi Powella krótko przed przejściem Thielmanna w stan spoczynku jesienią 2002 roku, kiedy trwały prace nad analizą stopnia zagrożenia bezpieczeństwa narodowego ze strony Iraku.
Wydział Grega Thielmanna w roku 2001 dostał informacje, z których wynikało, że Irak próbował kupić aluminiowe rury do wirówek, służących do wzbogacania uranu. Jego współpracownicy wspólnie ze specjalistami od spraw zagranicznych natychmiast weryfikują te dokumenty. Wszyscy zgodnie odwołują alarm: rury nie nadawały się do zastosowania w programie atomowym, za to idealnie pasowały do irackich rakiet włoskiej konstrukcji. Rok później dołączają te wnioski do ogólnej analizy, stwierdzając min., że dowody na istnienie w Iraku zaawansowanego programu nuklearnego są "mało przekonujące". Informacja ta pojawia się w ostatecznej wersji analizy tylko jako przypis. Zdanie umieszczone na początku dokumentu brzmi następująco: "Jeśli nikt nie powstrzyma Iraku, prawdopodobnie jeszcze w tym stuleciu wejdzie on w posiadanie bomby atomowej".

Watergate nie będzie
Również sekretarz stanu Powell w przemówieniu, wygłoszonym 5 lutego 2003 roku przed ONZ, stwierdza, że Saddam Husąjn próbował pozyskać rury aluminiowe dla swojego programu atomowego. Napomyka wprawdzie, że informacja ta budzi pewne wątpliwości, nie wspomina natomiast, że jego własny departament jest odmiennego zdania i od czterech dni naciskał na wykreślenie tego fragmentu. Nie trafiają do niego żadne ostrzeżenia, nawet ze strony Hansa Bliksa i jego inspektorów. Greg Thielmann określa to jako najgorszy moment w wielkiej karierze Colina Powella.
Ostatecznie cała sprawa zakończyła się wielkim blamażem polityki zagranicznej USA. Amerykańska opinia publiczna domaga się dziś wyjaśnień i wyciągnięcia konsekwencji. Jednak nie jest to aż takie proste. Na pewno nie będzie drugiej afery Watergate. Wygląda bowiem na to, że nie doszło do naruszenia prawa. Powołanie Office of Special Plans z pewnością nie było sprzeczne z przepisami. Trudno ustalić, czy ktoś kłamał, czy tylko przekroczył swoje kompetencje. W każdym razie w końcu się okazało, że rząd przyjął wiele informacji na ślepo, opierał się na założeniach, w które bardzo chciał wierzyć. Niebawem senacka komisja ds. służb specjalnych przedstawi swój raport, w którym ma wskazać winnych. Jest dwóch kandydatów - obaj noszą imię George. Bush i Tenet. Ale ponieważ republikanie mają w Senacie większość, a ponadto zbliżają się kolejne wybory, sprawa wydaje się przesądzona. Jednak zrzucić całą odpowiedzialność na George'a Teneta, to jakby obarczyć czajnik winą za wygotowaną wodę, zapominając o ludziach, którzy włączyli palnik.

Jochen Bittner, Thomas Kleine-Brockhoff
Die Zeit, 30.10.2003


PEJZAŻ POLSKI Z IRAKIEM W TLE

Myślę, że każdemu czasami przydarza się taka sytuacja, że nagle, jakby w wyniku osiągnięcia jakiejś masy krytycznej, zdarzenia albo pojęcia niepowiązane bezpośrednio łączą się nagle ze sobą, dając nam coś w rodzaju wrażenia całości - skończonego obrazu. Znajomy malarz niedawno opowiadał mi o swoim obrazie, z ilu przenikających elementów się składa; mówił też, że często podchodzi do płótna i nie może "tego" złapać, aż pewnego dnia nawiedza go wizja, w której wszystkie elementy ukazują się mu na swoich miejscach.

Chyba coś podobnego przytrafiło się i mnie, a katalizatorem były wydarzenia ostatniej rocznicy zamachu 11 września.
Tego dnia najpierw usłyszałem w radiu o marszu górników i o tym, ze przestał być marszem pokojowym. Potem dowiedziałem się, że minister Szmajdziński wystąpił w Sejmie, gdzie m.in. stwierdził, że Irak to ''niepowtarzalny poligon, z którym mamy do czynienia''. Słysząc to moja siostra zapytała: "Poligon? Ale przed czym?"

Wieczorem przy kolacji żona powiedziała mi, że w mieście Gdyni odbyła się ceremonia będąca protestem "przeciwko nietolerancji, przemocy i ogólnoświatowemu terroryzmowi", przy tablicy pamiątkowej wbudowanej z okazji pierwszej rocznicy ataku na WTC. Potem usłyszałem chyba w radiu, że Sejm RP również uczcił kolejną rocznicę specjalnym oświadczeniem. Pobiegłem szybko do komputera chcąc przekonać się jakie rozmiary i jaki charakter przybrał obchody tego dnia i dowiedziałem się, że praktycznie w każdym większym mieście coś się działo, a noblistka Szymborska napisała nawet wiersz z tej okazji.

I kiedy już zasypiałem przyszło mi do głowy pytanie: czy komuś z tych Polaków, którzy czcili pamięć tych 3 tysięcy ludzi, którzy nie zginęli z naszej ręki, przyszło do głowy, że od 11 września 2001 stali się współwinnymi śmierci blisko 40 tysięcy?
Mniej więcej wtedy, gdy o tym myślałem, jedni Amerykanie zabili 10 irackich policjantów, którzy wcześniej zostali wyszkoleni przez innych Amerykanów i którzy ścigali bandytów. Tragiczne nieporozumienie. Policjanci próbowali je wyjaśnić przez 45 minut, podczas których ginęli jeden po drugim.

Sojusz ponad podziałami
"Jeśli oni to robią, to jest to terroryzm. Jeśli my to robimy, to jest to walka o wolność."

- Anthony Quainton, amerykański ambasador w Nikaragui, zapytany poza protokołem przez 11 obywateli amerykańskich o wyjaśnienie różnicy pomiędzy działaniami USA w Nikaragui i przemocą potępianą przez rząd USA jako terroryzm
Irak to nie tylko wojna daleko od naszego kraju. Irak stał się dla nas papierkiem lakmusowym, który umożliwił zdobycie dowodu na to, że nasza prawica i nasza lewica nie są dwiema częściami sceny politycznej, ale - podobnie jak to jest w USA - dwoma częściami tej samej partii. Nawet tzw. partie radykalne tym razem uznały, że nie należy zbytnio "podskakiwać"- Lepper nie zorganizował blokad lotnisk wojskowych, a LPR nie wezwała do marszów w obrony niepodległości kraju, jak to czyni wtedy, gdy naszej niepodległości zagraża Europa. Elity prawicowe i lewicowe nagle odrzuciły wzajemne animozje i odkryły, jak wiele je łączy - zwarły więc szereg i przycisnęły swoje medialne guziki. Czasem nie mogłem uwierzyć, gdy dowiadywałem się, że prawie te same słowa pojawiają się w Trybunie, Wyborczej, Wprost, Polityce, Nowym Państwie, nawet katolickiej Opoce (jedynymi wyjątkami wśród poczytniejszych tytułów były NIE i Nasz Dziennik). Obie strony prześcigały się w uzasadnianiu naszych powinności, zobowiązań oraz korzyści.

Większość obrońców prawdy zapadła się pod ziemię - cicho siedzieli zarówno odkrywcy Jedwabnego jak i tropiący zbrodnie komuny, choć przecież rzecz działa się na ich oczach, nie ileś lat wstecz. Błąd - niektórzy nawet nie siedzieli cicho, tylko wręcz nawoływali do stanięcia po stronie "cywilizacji". Postkomuniści z przyległościami nagle uznali, że w przymierzu z Bushem używającym retoryki chrześcijańskich krucjat nie ma nic złego i na dodatek wykazali zadziwiającą subordynację w tej kwestii. Prawica nagle zapomniała o swej ciągle podnoszonej walce o suwerenność uznając, że jednak istnieje imperator, któremu winni są pokłon; uznała też, że "wartości katolickie" w tym wypadku nie mają zastosowania. Myślę, że nawet szeregowi zwolennicy obu nurtów, przyzwyczajeni do walki z komuchem/solidaruchem, nie bardzo potrafili się odnaleźć w sytuacji tak nagłej zgody.

Dzięki czemu doszło do zgody?
Pytanie trochę retoryczne, bo przecież w głębi serca i umysłu większość ludzi zamieszkujących ten kraj zawsze była przekonana, że interesy obu stron są u swych podstaw identyczne, podobnie jak ich ideologie, niezależnie od całej warstwy symbolicznej i ideologicznej. Tą wspólną cechą jest podziw dla nagiej siły. Ale mimo wszystko jest różnica pomiędzy przekonaniem, a patrzeniem na wyraźny dowód. Co więcej, zapewne ku zaskoczeniu postmodernistów, amerykańskim neokonserwatystom udało się osiągnąć postmodernistyczną mieszankę, która jest atrakcyjna dla obu stron. Marks powiedział, że religia to opium dla ludu, a Leo Strauss, ojciec duchowy neokonserwatywnej formacji, przekonał swoich uczniów, że ludzie potrzebują tego opium (podobnie jak potrzebują zagrożenia zewnętrznego, żeby mogli być rządzeni). Dzisiejsza tzw. amerykańska skrajna prawica to w dużej części potomkowie intelektualistów żydowskich, którzy w latach 20tych i 30tych byli trockistami, a następnie "dojrzeli", najpierw wspierając McCarthy'ego, a później Reagana. Każdy może więc znaleźć w najnowszym programie Waszyngtonu coś dla siebie - z jednej strony jest "wolny rynek" i "wartości chrześcijańskie", a drugiej militarny interwencjonizm i dotacje dla każdego, kto jest w stanie dokonać odpowiedniej wpłaty na kampanię wyborczą. A wszystko razem przypomina nie tyle wojnę z wrogiem, co raczej wyprawę ewangelizacyjną. Jak napisała Simone Weil - "kiedy zło ma nas w swojej mocy, nie odczuwamy go jako zła, ale jako konieczność, nawet obowiązek".

Jestem gotów się założyć, że gdyby jakieś biuro badania opinii społecznej zrobiło test polegający na czytaniu fragmentów wypowiedzi elit i pytaniu o to, która strona jest ich autorem, okazałoby się, że my, czyli społeczeństwo, nie umiemy już rozróżnić naszej prawicy od lewicy. Czy gdybyście usłyszeli słowa polityka cytującego Glempa w obronie przed zarzutami o niemoralność, pomyślelibyście, że to Szmajdziński, a nie Kaczyński albo Tusk?

Co 4 lata mamy możliwość wyboru, który gang piratów będzie nas okradał. Ale są takie chwile, jak na przykład możliwość abordażu na inny okręt, w których wszystkie grupy piratów jednoczą się pod jednym sztandarem. Czasem można ten moment rozpoznać, bo często wtedy słychać o "podstawowej racji stanu".

Język
Trenujemy młodych mężczyzn, aby zrzucali na ludzi ogień. Ale ich dowódcy nie zezwolą im napisać "fuck" na swoich samolotach, ponieważ to jest obsceniczne!
Pułkownik Kurtz, Czas Apokalipsy

Pani Szymborska napisała wiersz z okazji drugiej rocznicy 11 września. Okolicznościowy. W stylu trochę podobny do tego, które pisała dawniej, np.:
"Nie znam mowy ludu Turkmenii
myślę tylko, że słowo Październik
znaczy tyle co woda źródlana
pragnącemu z miłością podana".
W innym ze swych dawnych wierszy, "Pochwała złego o sobie mniemania", zawarła fragment:
"Nic bardziej zwierzęcego
niż czyste sumienie".

Czyż Cheney i Rumsfeld nie powinni każdego wieczoru powtarzać tego jako koanu na dobry sen? Na niektórych zawsze można liczyć.

Język. Cudowne narzędzie - potencjalnie potrafi doprowadzić do tego, że grupa ludzi porozumie się w skomplikowanej sprawie nawet jeśli jedni mają 30 różnych nazw na różne rodzaje śniegu, a inni w ogóle nie znają słowa "śnieg". Jest też inny język, taki, który rzeczy nieprzyjemne potrafi uczynić atrakcyjnymi albo przynajmniej możliwymi do zniesienia. Taki język unika albo przenosi odpowiedzialność. Ukrywa znaczenie, raczej niż poszerza myśl, ogranicza ją. Niedawno słyszałem, że w wewnętrznym slangu Public Relations powstał niedawno zwrot "atrocities management", który można przetłumaczyć jako "zarządzanie okrucieństwami".

Nasze elity polityczne znają siłę tego języka. Mówią na przykład, że ''wzrosła pozycja międzynarodowa naszego kraju'' i niestety nie możemy ich zapytać, czy mają na myśli swoją pozycję w lidze politycznej, czy też może chodzi im o to, że pewna część ludzi, która nie wiedziała o istnieniu naszego kraju (albo gdzie jest on położony), wie teraz gdzie jest Polska i że jest to "kraj do wynajęcia".

Mamy naszego profesora Miodka, który w mediach wyjaśnia, jak poprawnie powinniśmy używać naszego języka. Dowiedziałem się niedawno (nie od Miodka), że nieładnie jest mówić "iż", trzeba mówić "że". Rolą profesora Miodka nie jest jednak wystąpienie w radiu czy telewizji i powiedzenie: "Drodzy rodacy, to, co robi nasz rząd i na co my pozwalamy, ma w polskim języku swoją nazwę. Kiedy coś takiego się dzieje, to mówimy: HAŃBA." Czasem myślę, że podczas wyborów zamiast prezydenta powinniśmy wybierać Strażnika Języka, kogoś, kto miałby możliwość zapalania w górnej części ekranu telewizora czerwonej lampki ilekroć osoba wypowiadająca się mówiłaby "środki odstraszania" na pociski nuklearne, "pomyłkowy ostrzał" na amerykański myśliwiec kasujący dżipa z brytyjską załogą; "inteligentne pociski" na bomby niszczące fabryki mleka w proszku, "straty poboczne" na dzieci ginące, tracące kończyny lub napromieniowane zubożonym uranem lub zagłodzone poprzez sankcje. Te wszystkie frazy sprawiają, że między nami a rzeczywistością powstaje miękka warstwa, która pełni rolę zderzaka chroniącego nas przed tym, na co pozwalamy i za co jesteśmy współodpowiedzialni.

Geografia
Wojna jest sposobem Boga na nauczenie Amerykanów geografii
- Ambrose Bierce

Rok temu na zlecenie National Geographic Society w ośmiu bogatych krajach Zachodu i Meksyku przeprowadzono badanie mające stwierdzić poziom podstawowej wiedzy geograficznej wśród młodzieży w wieku lat 18-24. USA były drugie od końca, przed Meksykiem, a najlepiej wypadła Szwecja. Szwedzi jednak nie musieli być orłami, biorąc pod uwagę, że:

- 11% młodych mieszkańców USA nie potrafiło pokazać swego kraju na mapie świata
- położenie Pacyfiku było tajemnicą dla 29% młodych Amerykanów, Japonii dla 58%, Francji dla 65%, a Wielkiej Brytanii dla 69%

- pomimo tego, że media prawie codzienne donosiły o zagrożeniu ze strony Iraku oraz zamachach bombowych w Izraelu, mniej niż 15% potrafiło odnaleźć na mapie którykolwiek z tych krajów
Być może stwierdzenie Ambrose Bierce'a (Amerykanina) dotyczyło kiedyś tylko Amerykanów, ale teraz ta nieznajomość świata chyba się zglobalizowała. Podczas pewnego towarzyskiego spotkania usłyszałem donośny głos wyznawcy polskiej realpolitik i poprosiłem go wymienienie krajów, z którymi graniczy Irak. Po krótkim wahaniu zaczął od Izraela.
Media

Kiedy massmedia w innych krajach służba jako megafony dla retoryki ich rządów, rezultatem jest śmiechu warta propaganda. Kiedy massmedia w naszym kraju służą jako megafony dla retoryki rządu amerykańskiego, rezultatem jest odpowiedzialne dziennikarstwo.
- Norman Solomon

Pamiętam, jak jeszcze przed wojną w Iraku oglądałem film pokazujący historię wydarzeń prowadzących do ostatniego zniszczenia Afganistanu. Pewien brytyjski dziennikarz zwrócił uwagę, że nie można powiedzieć, że media zawsze milczą zawsze na temat prawdziwych przyczyn i skutków wojny. Mówią o nich, tyle że dopiero wtedy gdy inwazja została dokonana, ludzie zginęli, nowe bazy wojskowe zbudowane i "pozycje zabezpieczone". Z punktu widzenia interesu mediów taka sytuacja jest nawet lepsza - najpierw mają "telegeniczną" wojnę, następnie okazuje się, że ktoś sfałszował jakiś raport, komuś zamknięto usta - czyli kolejna sensacja, choć tym razem mniejszego kalibru, a przez następne lata można powoli produkować materiały odsłaniające kulisy całego oszustwa.

Gdy w tzw. demokracjach parlamentarnych politycy wchodzą na mównice, oznajmiając o kolejnej misji wyzwoleńczej "naszego państwa", władze wszystkich głównych instytucji społecznych ustawiają się gęsiego popierając tę "trudną decyzję", i naprawdę nie ma znaczenia, jak by była niemoralna, ponieważ nie znają albo nie chcą znać faktów. Następnie opinia publiczna ogląda w telewizji gry wojenne opisywane ze znawstwem przez "ekspertów", a po jakimś czasie - kiedy rzeczywistość wyziera spoza zasłony stworzonego mitu - zaczynają pojawiać się informacje niepokojące opinię publiczną. Poparcie dla działań wyzwoleńczych zaczyna spadać wtedy, kiedy opinia publiczna zaczyna uświadamiać sobie koszty, które ponosi. Co więcej, przykład amerykański pokazuje, że w społeczeństwach "wysoko rozwiniętych" - wbrew temu, co te społeczeństwa myślą o sobie - najgorzej na notowania polityczne wpływają nie koszty ludzkie, ale finansowe (można było to zobaczyć patrząc na wyniki badań opinii w USA dzień po ogłoszeniu przez Busha, że na Irak będzie potrzebował dodatkowych 87 mld dolarów). W naszym parlamencie pytania posłów do Szmajdzińskiego również dotyczyły "kosztów operacji" oraz wyrażały obawę, czy wycieczka do Iraku nie osłabi "bezpieczeństwa Państwa".

Kiedy kraj szykuje się do wojny, zgoda lub pasywna niezgoda rządzonych jest smarem, który zwilża tryby maszyny wojennej. System produkcji śmierci w krajach "demokratycznych" nie wymaga całkowitej zgody rządzonych - cisza jest wystarczającą formą kooperacji. Pasywność i przekonanie, że "lepiej się do tego nie mieszać" całkowicie wystarcza do tego, by pociski wystartowały, bomby eksplodowały, a ludzie umierali. Przynajmniej od czasu Goebbelsa sztuka public relations (po polsku propaganda) posiadła bardzo wartościową lekcję - wielkie kłamstwa mogą się udać, mogą długo spełniać swoją rolę, nawet pomimo okazjonalnych wycieków prawdziwych informacji. Wielkie kłamstwo może nie tylko przetrwać pomimo istnienia dowodów, że prawda wygląda zupełnie inaczej, ale co więcej czasem udaje się na długo utrwalić "patriotyczną" kliszę po prostu poprzez ciągły proces powtarzania tych samych słów, zdań, melodii. Bez mediów służących jako instrumenty powiększania echa nie byłoby to tak łatwe.

Ale media potrafią robić nawet rzeczy niemożliwe. Jeszcze parę miesięcy temu, kiedy medialne bębny wzywały do wojny, BBC nadawało i nagłaśniało wszystkie informacje wychodzące z Downing Street, a jej komentatorzy "debatowali" nad nimi, legitymizowali działania Blaira i mówili, że będzie miał "łagodzący wpływ" na Busha. To właśnie czołowy komentator polityczny BBC Andrew Marr, rozradowany tryumfem koalicji powiedział, że Blair "deklarował, że wezmą Bagdad bez wielkiego rozlewu krwi i w końcu Irakijczycy będą świętować. I w obu przypadkach ostatecznie dowiódł, że miał rację." Tymczasem ostatnio zorientowałem się ze zdumieniem, że po aferze z doktorem Kelly BBC jest prezentowana w naszych publikatorach jako wróg Blaira, i jednocześnie jako medium prawie antywojenne. Wśród polskich tuzów medialnych krytyka ataku i okupacji Iraku nie osiąga nawet poziomu BBC - najczęściej jest to skarga pt. "uważam, że decyzja była słuszna, ale za mało wytargowaliśmy". I znów, gdyby politycy zamienili się z dziennikarzami.

Co więcej, w momencie gdy Bush zmiękł i poprosił świat i ONZ o wojsko i pieniądze na odbudowę Iraku, który sam zbombardował, nagle okazało się, że media jak jeden mąż popierają ten pomysł i twierdzą, że ONZ jest oczywiście najlepiej przygotowana do zapewnienia pokoju w Iraku. Czy ONZ budowała pokój w Iraku przez 12 lat, kiedy działając sprzecznie ze własnym statutem i prawem międzynarodowym utrzymywała sankcje, które po pierwszej wojnie w Iraku doprowadziły do śmierci co najmniej pół miliona ludzi, w większości dzieci? Dennis Halliday, były Asystent Sekretarza Generalnego Narodów Zjednoczonych, wysłannik ONZ do Iraku, który zrezygnował z funkcji w proteście przeciwko blokadzie Iraku w latach 90-tych, nazwał to ludobójstwem. Czy ONZ może posiadać mandat "budowniczego pokoju", jeśli nie potrafi głośno się przyznać i powiedzieć przepraszam?

CNN, BBC, Gazeta Wyborcza czy Rzeczpospolita były nie tyle obserwatorami, co uczestnikami wojny.
Niedawno miałem taką fantazję, że Adam Michnik jest wybrany na prezydenta, ale odmawia przyjęcia tej funkcji, ponieważ nie chce zrezygnować z władzy.

Przemoc....
Od czasu, gdy Kissinger dostał nagrodę Nobla, satyra polityczna straciła rację bytu.
- zasłyszane

Tego samego dnia, kiedy nasze władze czciły pamięć ofiar 11 września, polscy górnicy starli się z polską policją. Starli się, ponieważ nauczeni doświadczeniem (które zawsze jest najlepszym nauczycielem) jakoś nie wierzą, że pozwalając zamknąć kopalnie będą mogli spokojnie myśleć o utrzymaniu swoich rodzin. Przyjechał do nich garnitur z kartką z napisem "brak rentowności". Nikt nie usiadł z nimi i nie mówił prostymi słowami, że może warto zostawić trochę węgla dla naszych potomków, że jego spalanie nie robi najlepiej na nasze zdrowie, bo przecież te argumenty nie mają nic wspólnego z rentownością. Nikt im próbował ich zapewnić, że wyjeżdżając na powierzchnię będą mieli szansę na uczciwą pracę, że będą na przykład mogli produkować czystszą energię albo budować domy, które zużywają jej mniej - nie, wszystkie takie rzeczy są teraz "nierentowne". Sorry górnicy, ale garnitury zdecydowały, że rentowność wyprawy do Iraku jest zdecydowanie wyższa.

Że byli gwałtowni? Nie będę mówił za nich, ale gdybym był górnikiem i miał dzieci na utrzymaniu i gdybym ciągle słyszał, że "nie ma pieniędzy w budżecie" i gdybym się dowiedział, że na nasze wojska w Iraku wydamy w tym roku 135 mln zł, a w przyszłym przynajmniej 300, to mój poziom wściekłości byłby z pewnością podobny.

Ale tak naprawdę nie o to chodzi.

"Rzecznik podał, że zarzuty otrzymało ośmiu zatrzymanych w czwartek manifestantów. (...)Podejrzanym o czynną napaść na funkcjonariuszy grozi nawet 10 lat więzienia." "Zniszczenie mienia" i "czynna napaść na funkcjonariusza" = 10 lat.
Tymczasem w Iraku...

Zniszczono lub rozkradziono mienie znaczące początki tej cywilizacji, której my teraz podobno bronimy. Zginęło około 8 tysięcy cywili i 30 tysięcy irackich żołnierzy, w większości młodzież z poboru. Największa machina wojenna na świecie, wydająca miesięcznie 5 mld dolarów, nie jest w stanie zapewnić dostaw prądu, ale za to zapewnia stały wzrost przemocy. Nie chodzi o zamachy ani nawet o bardziej zorganizowany opór przeciwko siłom okupacyjnym, czyli to wszystko, co trafia do serwisów informacyjnych, ale o to, co znika z tej narracji, czyli około 20 niewinnych Irakijczyków ginących dziennie w morderstwach rabunkowych, aktach zemsty, na punktach kontrolnych, zastrzelonych przez Amerykanów podczas demonstracji albo przez pomyłkę w drodze do domu. Nic dziwnego, że dziennikarze muszą mieć teraz specjalne pozwolenie od władz okupacyjnych, żeby dostać się do bagdadzkich szpitali - kto wie, co mogliby tam znaleźć?. Jaka jest odpowiedź wyzwolicieli na wzrost uruchomionej przez nich przemocy? Jest nią na przykład ponowne zatrudnienie przez rządzącego w Iraku Bremera nie-ludzi, którzy pracowali w Saddamowskich centrach tortur. Czy profesor Belka, będący jednym z najbliższych współpracowników Bremera, był w komitecie rekrutacyjnym?
Jeśli amerykańscy neokonserwatyści zrealizowaliby swoje fantazje samodzielnie, cały ciężar odpowiedzialności spocząłby na nich. Ale nie zrobili tego sami. Każdy polityk, który czynem lub zaniechaniem był współtwórcą takiej sytuacji, jest za nią odpowiedzialny. Również w tym kraju. Czy jeśli karta się odwróci, ktoś odpowie za to, co się stało? Jaki wyrok musiałby dostać, jeśli górnik może dostać 10 lat?

... i przemoc masowego rażenia
Z punktu widzenia gospodarki sprzedaż broni jest nieodróżnialna od sprzedaży żywności. Kiedy zawala się budynek albo rozbija się samolot, to jest to raczej niekorzystne z punktu widzenia tych, którzy znajdują się w środku, ale za to całkowicie korzystne z punktu widzenia wzrostu produktu narodowego brutto, który czasami powinien być nazywany "produkt kryminalny brutto".
- Eduardo Galeano

Minister Szmajdziński podczas wystąpienia w Sejmie powiedział, że ''Irak miał broń masowego rażenia i nikt w społeczności międzynarodowej tego nie kwestionuje''. Nie słyszałem, żeby któryś z posłów zapytał ministra, co rozumie pod pojęciem "społeczność międzynarodowa". Co musiałoby się stać, żeby nasi politycy stwierdzili, że "społeczność międzynarodowa zakwestionowała"? Chyba dopiero przesłuchanie przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym.

Tak więc w imię walki o demokrację i zagrożenie ze strony broni masowego rażenia zamieniono Irak w jedną wielką dyskotekę na Bali, a corpus delicti - czyli broni masowego rażenia - nie znaleziono. Tymczasem broń mniej lub bardziej masowego rażenia jest dostępna znacznie bliżej niż w Iraku.

Szkoda, że noblistka nie napisała wiersza o tym, że kiedy 11 września 2001 ludzie w Nowym Jorku skakali z okien, w Londynie, jak co roku, odbywały się międzynarodowe targi broni. Nowojorski "incydent" nie zakłócił ich przebiegu, w końcu w tym biznesie 3000 to żadna liczba. Nadal kupowano, sprzedawano i reklamowano produkty naszej najlepszej myśli technicznej.

W tym roku targi też były. Mark Steel z The Independent napisał, że wcześniejsze reklamówki prezentowały targi w stylu, który kojarzyć się powinien z Saddamem nadającym reklamy radiowe typu: "Szybko, szybko, pędź do budynku M25, gdzie mamy dla Ciebie Szalonego Wąglika. Gaz paraliżujący 19.99 funta za kanister; zabójcze grzyby 5.99 funta za litr; programy broni nuklearnej z łatwymi schematami płatności, nieoprocentowane przez pierwsze 6 miesięcy."
Jedna trzecia rządów tej planety została zaproszona. Podobno przed targami panowało duże podniecenie możliwością zawarcia kontraktów z Turcją, Syrią czy Indonezją. Angola, Zimbabwe, Namibia i Uganda - wszystkie zaangażowane w wojnę w Kongo - też były. Indie i Pakistan też, a jakże. Myślę, że wewnątrz tego biznesu musi istnieć jakaś nagroda za sprzedaż tego samego towaru obu walczącym stronom.

Wiecie, jaka jest standardowa odpowiedź na zarzut handlu bronią: "jak byśmy nie produkowali i nie sprzedawali tej broni, robiliby to inni". Gdyby któryś z zamachowców z 11 września wyskoczyłby ze spadochronem i zostałby złapany, mógłby powiedzieć: "Przesadzacie, gdybyśmy to nie my porwali te samoloty i nie wbili ich w WTC, zrobiłby to ktoś inny".
Powrót na nasz grunt. My też walczymy o pokój i demokrację, a nasze oddziały będą chronić nasze organizacje humanitarne. "Rząd będzie pomagał w rozwoju Iraku i utrzymaniu stabilności regionu."

12 marca 2002 odbyło się posiedzenie połączonej Komisji Obrony Narodowej i Komisji Gospodarki.

Oto fragment stenogramu z tego posiedzenia:
"Sekretarz stanu Andrzej Szarawarski: Mamy sporo wyrobów konkurencyjnych i dla wielu krajów świata jesteśmy atrakcyjnym partnerem. Nasza wizyta w Indiach i Indonezji pokazała, że jest duże zapotrzebowanie na naszą broń i możliwości rozszerzenia eksportu. To samo dotyczy krajów arabskich. Na samym sprzęcie poradzieckim, który w wielu krajach świata jest i będzie jeszcze długo eksploatowany możemy całkiem dobrze zarobić."

To się zgadza. Broń jest drugim najbardziej zyskownym biznesem na Ziemi (po narkotykach). Kiedy uzbrojone kraje zaczynają walczyć, można zarobić jeszcze lepiej. A jak dyplomacja dobrze się sprawuje, to potem nasze firmy mogą dostać kontrakty na odbudowę. Jeśli działa się w tak rentownym sektorze jak Szarawarski, to w przeciwieństwie do tych 8 górników używających przemocy, można liczyć na bezpieczną przyszłość. A nawet na order od prezydenta.
Oczywiście żaden demokratyczny kraj nie sprzedaje swej broni "w celu stosowania represji". Nasze czołgi są zapewne sprzedawane w celu bardziej wydajnego wałkowania ciasta. Kiedy wychodzi na jaw, że czołgi jednak wałkują ludzi, rząd i producenci mówią "ale oni przyrzekli, że nie będą". Tak jakbyśmy sprzedawali zaostrzone pale Jeremiemu Wiśniowieckiemu i Chmielnickiemu, a potem mówili: "ale my nie wiedzieliśmy, że oni będą wsadzać na nich ludzi."
Kampania Przeciwko Handlowi Bronią nagłośniła londyńskie targi w tym roku i zapowiedziała dostarczenie kartonowego czołgu, licząc na to, że jeśli etyczni producenci broni są faktycznie etyczni, to złożą zamówienia na kolejne 300 sztuk. Mark Steel napisał, że wyobraża sobie rzecznika prasowego targów wypowiadającego się w ten sposób: "Mam obawy, że ta demonstracja przeciwko używaniu zubożonego uranu może prowadzić do eskalacji przemocy."

Zmiana
Jesteśmy ludźmi. Czas tego dowieść.
- napis na plakacie antywojennym

Nasza klasa polityczna kopie wytrwale dalej, jakby nie widziała, że siedzi już w głębokiej dziurze. Jeszcze niedawno opierała wszystkie swoje deklaracje na materiale dowodowym składającym się z plagiatów prac studenckich, które w sądzie nie wystarczyłyby do skazania za posiadanie paczki skrętów. Teraz twierdzi, że Irakijczycy jednak nie są gotowi do demokracji, ponieważ Rumsfeld tak powiedział - czy nikt nie zwrócił uwagi, że Husajn miał identyczne zdanie w tej kwestii? Pytaniami dnia są teraz wymagania związane z okupacją, a raczej z rekolonizacją. Mówiąc wprost, "nasi chłopcy" będą umierać w jednym celu: żeby nie dopuścić za szybko do demokratycznych wyborów, ponieważ jakikolwiek demokratycznie wybrany rząd wstrzymałby wyprzedaż irackiej ropy kumplom Cheneya. Ponieważ okazuje się, że plan realizowany przez Wielką Ropę wymaga większej ilości żołnierzy niż zakładano, nasi politycy i dziennikarze zastanawiają się nie nad tym, czy wysłać nowych żołnierzy, ale ilu wysłać. Kolejnym krokiem naszej klasy politycznej, uczynionym w ramach modernizacji naszych struktur dowódczych, powinno być nagranie w centralce Ministerstwa Obrony komunikatu powitalnego takiej mniej więcej treści:

"Tutaj Ministerstwo Obrony Narodowej. Jeśli dzwonisz z Pentagonu, wciśnij 1 i podaj tonowo liczbę zamawianych żołnierzy. Jeśli chcesz kupić od nas broń po promocyjnej cenie wciśnij 2. Jeśli jesteś dziennikarzem i chcesz otrzymać oświadczenie w sprawie strat pobocznych w Iraku, naciśnij 3. Jeśli jesteś naszym sojusznikiem i potrzebujesz naszego udziału w tworzonej przez siebie koalicji, naciśnij 0 i poczekaj na zgłoszenie operatora."

I stało się to, co się stać musiało - "koalicji" udało się osiągnąć to, czego nie potrafił dokonać żaden Bin Laden ani Husajn. Mieszanka brutalności i głupoty wytworzyła zaczyn, który poza Irakiem jednoczy tych Arabów, którzy jeszcze niedawno byli sobie wrogami, a wewnątrz niego napędza uczucie bezsilności i agresję wszystkich przeciw wszystkim. Im więcej Irakijczycy będą się dowiadywać o skutkach wojny i kradzieży ich dziedzictwa w ramach okupacji, tym bardziej będą przekonani, że zemsta jest tym, co się należy ludziom, którzy zatruwają ich ziemię uranem, używają napalmu oraz strzelają przez pomyłkę do samochodu wiozącego matkę z dziećmi. Zapytajcie sami siebie, ilu z Was nie myślałoby podobnie w tej sytuacji. A jeśli nie potraficie tego poczuć, idźcie do waszych ojców i dziadów, matek i babek, i spytajcie się, jaką siłę może mieć takie uczucie.

Niektórzy dziennikarze i politycy lubią czasem kontratakować pytając: "A co w takim razie powinniśmy teraz zrobić?", w ten sposób odrzucając stworzone przez siebie gnijące jajo w stronę tych, którzy wcale go nie znosili. Skąd takie pytanie? Czyżby żaden strateg i ekspert nie brał pod uwagę tego, co się teraz wydarza? Czemu nikt nie słuchał takich ludzi jak Halliday, który mówił, że Irakijczycy nie chcą Saddama, ale nie chcą też być zabijani i okradani, że to nie jest ich "pierwszy raz", że są ludźmi dumnymi ze swej historii i że będą walczyć z każdym okupantem. W głowach elit nie postała myśl, że piękne złote jajo może zgnić, i to zgnić tak szybko.

Zazwyczaj rodzice uczą nas w dzieciństwie, że jeśli zrobi się coś niezbyt dobrego, to najlepszym wyjściem jest:
1. dostrzec błąd
2. przyznać się do winy
3. przeprosić
4. zadośćuczynić

Uważamy ten kodeks postępowania za sensowny w przypadku jednostki, ale ci, którzy rządzą całym społeczeństwem uważają, że ich nie dotyczy, ponieważ oni są "mężami stanu". Czy potrafimy ich przekonać, że jednak dotyczy? I drugie proste pytanie - gdyby to Irak był na naszym miejscu, pomagając USA czy komukolwiek innemu w wyzwalaniu Polski, czy uważalibyśmy, że należy nam się "pomoc rozwojowa", czy reparacje wojenne? Oto odpowiedź.

Nasz rząd podjął decyzję niezgodną z naszą wolą, ale my mu na to pozwoliliśmy, więc powinniśmy ponieść tego konsekwencje, choć dla polskiej psyche, karmionej doniesieniami o kontraktach dla polskich firm w Iraku, takie stwierdzenie jest bluźnierstwem i szokiem. Ale czy jest lepszy sposób, jeśli chcemy przestać się wstydzić i odzyskać "pozycję międzynarodową"?

14 lat
Szanse, że tak się stanie, są obecne bliskie zeru. Dysonans poznawczy, przybierający postać wydłużającego się cienia, kłuje w oczy, lecz większość stara się zapewniać siebie i innych, że to tylko przywidzenie, które zniknie, jeśli będziemy powtarzać wszystkie znane nam zaklęcia wystarczająco szybko.

Jeśli rzeczywiście naszym obowiązkiem jest wyzwalanie u boku Busha i Blaira ludzi uciskanych przez zbrodnicze reżimy, nie ma powodu, żeby zakończyć całą sprawę na Iraku. Czyż mając świadomość tego, jak wygląda sytuacja ludzi w Arabii Saudyjskiej (która pod względem łamania praw człowieka dorównuje Saddamowi), Turcji (która traktuje Kurdów dużo gorzej niż Saddam), Kolumbii (gdzie taktyka wypalonej ziemi oraz działania szwadronów śmierci są obecnie nieporównywalne z niczym na Ziemi) czy Izraelu (który prowadzi polityczną grę dokonując cały czas etnicznej czystki) nie powinniśmy żądać wysłania wojsk i wyzwolenia również tych krajów? Dla czarnoksiężników produkujących zaklęcia i tych, którzy zbierają słowa z ich ust, to pytanie jest "idiotyczne". Ale nie jest "idiotyczne" dlatego, że "nie można grać na wielu frontach" albo dlatego, że "nie mamy na to pieniędzy", bo przecież na okupację Iraku też nie mamy. Jest "idiotyczne" przede wszystkim dlatego, że te kraje znajdują się pod kontrolą Imperatora (czyli po tej samej stronie co my), a wobec tego domaganie się od nich czegokolwiek jest "idiotyczne". I żadne "wyzwolenie" nie grozi tym krajom, choć więzi się tam niewinnych ludzi, dokonują się tam masowe mordy, gwałty, ścina się głowy i rozjeżdża czołgami. Nie grozi im, bo tak naprawdę w "wyzwolenie" nie wierzą nawet ci ludzie, którzy powtarzają stereotypy mediów. "Wyzwolenie i cywilizacja" jest frazą, której powtarzanie sprawia, że możemy mieć w nocy spokojne sny, wierząc, że mamy rację i nam się ten horror na pewno nie przytrafi.

14 lat temu Irakijczycy też myśleli, że są bezpieczni. Ich wódz ściskał się z wysłannikami "ojczyzny demokracji", a "kraje cywilizowane" oferowały im najnowsze "środki odstraszania". W zamian za to ich "chłopcy" od czasu do czasu mordowali trochę irańskich "chłopców", co zapewniało "stabilność w regionie". Myślę, że pomimo tyranii panującej w ich kraju ta sytuacja zapewne dawała im przynajmniej poczucie bezpieczeństwa z zewnątrz. Myślę też, że jacyś iraccy politycy mówili do nich, że "jesteśmy znaczącym partnerem" i że ''wzrasta pozycja międzynarodowa naszego kraju''. 14 lat temu życie Irakijczyków nie było ani łatwe ani wolne, ale większość z nich zasypiała wieczorem nie bojąc się o to, że w nocy ich dom zamieni się w kupę gruzu a ich dzieci będą umierać na ich rękach. 14 lat temu.
Spokojnych snów

Maciej Muskat


WIELKIE FAŁSZERSTWO AMERYKI?

Coraz więcej ekspertów wątpi w irackie arsenały broni masowego rażenia.
Słowa Paula Wolfowitza dla wielu były prawdziwym szokiem. Ten zastępca sekretarza obrony USA ujawnił, iż zagrożenie iracką bronią masowego rażenia zostało wybrane spośród innych argumentów za wojną tylko dlatego, iż było najprostsze do "sprzedania" opinii publicznej.

Coraz więcej amerykańskich polityków a także niezależnych ekspertów otwarcie wyraża swe wątpliwości co do arsenałów broni masowego rażenia, które jakoby posiadał Saddam Husajn. Mijają bowiem kolejne tygodnie od zakończenia wojny, a tysiące amerykańskich agentów, którzy przeczesują Irak niczego nie znalazło co można byłoby pokazać światu na dowód tego, jak groźną bronią dysponował morderczy Husajn. A przecież prezydent Bush przekonywał, że ma dowody o wielkich, tajnych arsenałach dyktatora Iraku. Czyżby więc Biały Dom dokonał gigantycznej manipulacji, aby przekonać swój naród i cały świat do wojny? Demokrata Howard Dean wprost go o to oskarża gdy mówi: - To afera gorsza od Watergate, bo dotyczy wojny i pokoju. Tak, jak w 1974 roku, tak i teraz powinniśmy więc zapytać prezydenta, co i kiedy wiedział. Jeśli wiedział dużo i wcześnie, powinien ponieść pełne konsekwencje. Dean pyta więc otwarcie, czy Bush został poinformowany przez wywiad, że nie było w Iraku żadnej supergroźnej dla świata broni? To kwestia kluczowa. Bowiem ten atak, jak wykazali pracownicy Biblioteki Kongresowej jest pierwszym w historii USA konfliktem zbrojnym, gdy państwo to pierwsze zaatakowało. Rzecz dotyczy więc wymiaru moralnego tego wydarzenia. Jeśli okaże się, iż Husajn nie miał arsenału broni biologicznej i chemicznej, a Bush wiedział o tym. to mielibyśmy do czynienia ze zwykłą zbrojną agresją Stanów Zjednoczonych na inne państwo.

Kto kłamie?
George W. Bush, powołując się na raporty amerykańskiego wywiadu, twierdził, iż ma niezbite dowody na to, iż Irak posiada broń masowego rażenia. A 7 lutego 2003 sekretarz stanu USA, Colin Powel pokazał całemu światu bulwersujące zdjęcia i filmy wideo, które ukazywały laboratoria z bronią biologiczną, tajne stanowiska rakietowe i ukryte bunkry wypełnione po brzegi amunicją. Jednak tydzień później Hans Blix, który kierował inspektorami rozbrojeniowymi Narodów Zjednoczonych w Iraku, przedstawił na forum ONZ raport, w którym stwierdził, iż jego ludzie nie znaleźli żadnych dowodów przemawiających za tym, iż Husajn ma broń biologiczną lub chemiczną. Ujawniony niedawno raport wiceadmirała Jacoby'ego, dyrektora wywiadu wojskowego USA, dokument, który został dostarczony prezydentowi Bushowi we wrześniu ubiegłego roku, stwierdza jednoznacznie, iż armia nie potrafi wskazać miejsc, gdzie Husajn ukrył broń biologiczną i chemiczną. Czyżby więc sensacyjne materiały, które zaprezentował Powel, były sfabrykowane? W odpowiedzi na coraz silniejsze ataki na Biały Dom i oskarżenia o wielką manipulację opinią publiczną, prezydent Bush zapowiedział, iż dowody, że taką broń Husajn posiadał zostaną wkrótce ujawnione, a doradczyni prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego, Condolezza Rice, stwierdziła wprost: - Iracki program budowy broni masowego rażenia od początku był organizowany w taki sposób, by można było ukryć fakt jego istnienia. Na podstawie wszystkich informacji od 1991 roku do marca tego roku nie można wysunąć innego wniosku jak ten, iż Irak taką broń posiada. I my ją w końcu znajdziemy.

Jak było naprawdę?
Jak ujawniono niedawno zaledwie kilka godzin po terrorystycznym ataku 11 września na World Trade Center, na tajnej naradzie rządu Wolfowitz zaproponował, by wykorzystać nadarzającą się sytuację do pozbycia się Saddama. Tak więc jeszcze przed uderzeniem na Afganistan, Waszyngton zaczął przymierzać się do wojny z Irakiem, Podobne opinie publicznie wyrażała też ta część prasy, która była powiązana z Białym Domem. Już 30 września 2001 Charles Krauthammer na łamach The New York Times'a pisał, iż wojna z terroryzmem, którą zapowiedział Bush winna, po ataku na Afganistan, zakończyć się agresją przeciwko Irakowi. Autor stwierdzał: "Jeśli ten prezydent chce zwycięstwa w wojnie, którą wypowiedział, to musi je odnieść w tym samym miejscu, w którym jego własny ojciec, przed dziesięciu laty, pozwolił, aby zwycięstwo wymknęło mu się z rąk". Prawdziwa bomba wybuchła jednak dopiero w lipcu 2002 roku, gdy New York Times ujawnił amerykańskie plany ataku na Irak. The Observer, komentując te sensacyjne doniesienia pisał: "Amerykańscy planiści wojskowi uważają, że od chwili rozpoczęcia ataku mieliby tylko 48 godzin na dopadniecie Saddama, zanim zdecyduje się on użyć broni nuklearnej, biologicznej lub chemicznej". Do mediów zaczęły przeciekać informacje od CIA mówiące o tym jak wielki arsenał zgromadził dyktator Iraku. Rozpoczęto też kampanię, która ukazywała, iż Husajn jest zagrożeniem nr 1 dla świata. The Spectator jeszcze w lutym 2002 porównywał Saddama do wodza III Rzeszy. Gazeta pisała: "Widząc, że zbliża się koniec Hitler marzył o nowej strasznej broni. Saddam częściowo już spełnił swoje marzenie. Już ma broń biologiczną, w tym ładunki z wąglikiem i jadem kiełbasianym". Dlatego - jak głosiła konkluzja artykułu - trzeba go zniszczyć.

Krew za ropę
Jednak wątpliwości nie miał od samego początku John le Carre, o co chodzi w całej tej grze. Na łamach Der Spiegel w styczniu 2003 ten brytyjski intelektualista stwierdzał, iż "gdyby Saddam nie miał ropy, mógłby sobie do woli torturować i mordować swoich poddanych. Inni przywódcy robią to codziennie - wystarczy wspomnieć Arabię Saudyjską. Pakistan. Turcję. Syrię. Egipt. Ale to są nasi przyjaciele i sojusznicy. Jak podejrzewam Bagdad nie stanowi aktualnego zagrożenia dla swoich sąsiadów". Carre dodaje: "Tym, czego Bush nie chce nam
powiedzieć jest prawdziwa odpowiedź, dlaczego mamy iść na tę wojnę. Bo nie chodzi to o jakąś "oś zła" - ale o ropę naftową, pieniądze i życie ludzkie. Pech Saddama polega na tym, iż siedzi on na drugim pod względem wielkości polu naftowym świata. Jego sąsiad, Iran, ma z kolei największe na świecie zasoby gazu ziemnego. Bush ma chrapkę na jedno i na drugie, a kto mu w tym pomoże, dostanie swoją działkę". Z kolei wybitny znawca problematyki Bliskiego Wschodu, Żaki al-Jamani w styczniu 2003 przedstawił analizę poczynań ekipy Busha i przyczyn przyszłego ataku na Irak. Stwierdził on, iż na początku swej kadencji Bush powołał specjalną komisję, na czele której stanął wiceprezydent Dick Cheney, która miała wypracować nową strategię energetyczną USA. Bush zaakceptował przygotowane przez tę grupę wytyczne, zgodnie z którymi, Stany Zjednoczone powinny maksymalnie zredukować import ropy z Arabii Saudyjskiej. Zaki al-Jamani stwierdzał, iż owa specjalna komisja doszła do oczywistej konkluzji. Pisał: "Jedynym pewnym źródłem energii na taką skalę jak Arabia Saudyjska jest Irak. Tamtejsza ropa naftowa jest wysokiej jakości, łatwa do wydobycia i można ją transportować po nowych trasach niezwiązanych z ryzykiem politycznym dla USA". Te ustalenia wyznaczały strategiczny cel USA - opanowanie irackich złóż.

Nowy wspaniały świat
Jeszcze w październiku 2001 The Economist pisał, iż tak naprawdę "walka z terrorem i talibami, to pierwsza wojna XXI wieku, która rozpoczęła grę o strefy wpływów. Obok polityków biorą w niej udział wielkie koncerny, które próbują kolonizować świat wedle własnych potrzeb i interesów". W ten scenariusz wpisany był też atak na Irak. Wielu obserwatorów amerykańskiej sceny politycznej podkreślało od początku, iż ekipa Busha jest od co najmniej stulecia administracją najbardziej powiązaną z wielkim biznesem, w tym głównie z sektorem energetycznym. Cheney do władzy trafił ze stołka prezesa koncernu naftowego Halliburton. To samo dotyczy Condolezzi Rice, która do Białego Domu przybyła wprost z posady szefowej rady nadzorczej wielkiego naftowego potentata Chevronu (notabene to ten koncern przez pewien czas wspierał talibów, gdyż był zainteresowany budową ropociągu przez Afganistan z Azji Środkowej do Pakistanu. Amerykanie sądzili wówczas, iż talibowie zagwarantują bezpieczną realizację tej inwestycji. Przy czym o pozycji w tym koncernie Condolezzi Rice świadczy fakt, iż największy tankowiec tej firmy został nazwany jej imieniem). Minister energetyki, Spencer Abraham, dostał się do senatu dzięki kampanii sponsorowanej przez przemysł motoryzacyjny. Minister handlu, Donald Evans przed 21 lat stał na czele towarzystwa naftowego Tom Brown. Z funkcji tej zrezygnował, gdy zaproponowano mu pracę u boku Busha. Na tej liście nie brak też Gale Norton, damy, która stoi na czele ministerstwa spraw wewnętrznych, a wcześniej była doradczynią przedsiębiorstw w branży energetycznej. Także czołowi stratedzy Busha, Karl Trove i Lany Lins dey byli wcześniej wielkimi akcjonariuszami koncernu Enron. Nie jest to pełna lista powiązań, ale ukazuje ona jak ogromne, bezpośrednie wpływy mają wielkie korporacje naftowe na obecną politykę Białego Domu. To w ich interesie było opanowanie irackich zasobów ropy.
Czysto retorycznym jest więc pytanie, komu zależało na tym, aby raporty CIA fałszowały informacje dotyczące Iraku. Carl Lewin, demokratyczny senator i członek komisji ds. służb specjalnych powiedział ostatnio: - Jeśli analitycy wywiadu zostali poddani jakimkolwiek naciskom politycznym, USA znajdą się w poważnych opałach. Trudno będzie znaleźć sojuszników w dalszej wojnie z terroryzmem.

PIOTR GROCHMALSKI
Artykuł opublikowany w "Głosie Wielkopolskim" z dnia 13 czerwca 2003 r.


RACHMISTRZE ŚMIERCI

Gdy chodzi o liczbę ofiar po stronie amerykańskiej w II wojnie w Zatoce, urzędnicy Pentagonu są dosyć precyzyjni. W ciągu pierwszych trzech tygodni walk zginęło 110 żołnierzy armii USA. Wielkość strat irackich jest zagadką.
Po wkroczeniu sił amerykańskich do Bagdadu mówiło się o zabiciu 3000 bojowników Saddama. Ujawnienie tej liczby miało jednak bardziej służyć osłabieniu morale przeciwnika. Szacunki opierały się bowiem na liczbach wziętych z sufitu. W niewiele lepszej sytuacji są jednak i sami Irakijczycy. Nie ma bowiem żadnych władz, które śledziłyby liczbę ofiar. A samo takie zadanie byłoby herkulesowe. W świecie muzułmańskim bowiem zmarli chowani są tak szybko. jak to tylko możliwe. Stąd niemożność odnotowania liczby zgonów związanych z działaniami wojennymi. W wojnie tej praktycznie niemożliwe jest ocenienie liczby ofiar.

Nie zawsze tak było. Przez cały wiek XIX armie używały broni, których zasięg miał ledwie kilkaset metrów i umożliwiał w miarę precyzyjne określenie skutków rzezi. Tak jednak nie jest w przypadku tej wojny. w której bardzo trudno ocenić choćby liczbę żołnierzy irackich poległych w rezultacie bombardowań z powietrza. Nawet gdyby możliwe było przeprowadzenie takich szacunków, wysoce wątpliwe jest ich przeprowadzenie przez Amerykanów. Władze wojskowe USA zaprzestały bowiem kalkulacji strat przeciwnika już po wojnie wietnamskiej. Wówczas sposób obliczania ofiar po stronie Wietkongu i Wietnamu Północnego, równający liczbę rannych z liczbą zabitych, poważnie nadszarpnął wiarygodność USA. Pentagon nigdy nie ujawnił oficjalnej liczby ofiar po stronie irackiej w pierwszej wojnie w Zatoce w roku 1991.

Podczas wojny w Afganistanie dowódca kampanii generał Tommy Franks oświadczył wprost, że nie liczy się ofiar. Przynajmniej oficjalnie. Niektórzy bowiem urzędnicy Pentagonu, całkowicie prywatnie oceniają, iż jak dotąd, zginęło 10 000 żołnierzy oraz 2 000 cywilów irackich. Szacunki czynione są na terenach zajętych przez koalicję podczas pospiesznych oględzin pola bitwy. Przybliżone wielkości uzyskuje się, mnożąc liczbę zniszczonych pojazdów przez liczbę ich załóg. Tak więc ogólne dane pozostają nieznane. Część ekspertów sądzi, że mogą stanowić przykrą niespodziankę. William Arkin, były oficer wywiadu i doradca wojskowy organizacji Human Rights Watch, mówi: - Myślę, że możemy być zaskoczeni oraz porażeni rozmiarami ofiar tej wojny. Zwłaszcza liczba ofiar cywilnych może okazać się szokująca. W przypadku Iraku trudno bowiem odróżnić żołnierzy od cywilów. Ponadto, tzw. inteligentne bronie okazały się mniej inteligentne aniżeli ich reklama. Oto Nisko tysiąckilogramowa bomba sterowana systemem JDAM wprawdzie trafia w cel z dokładnością do 5 metrów, jednakże rozrzuca szrapnele na przestrzeni blisko 2 kilometrów. Odłamki mogą sięgnąć tysięcy niewinnych ludzi.
Wojna to jedynie początek umierania. Studium opracowane na uniwersytecie Columbia podaje, że w wyniku l wojny w Zatoce zginęło 3 500 cywilów. Po zaprzestaniu bombardowań następne 14 000 ofiar pochłonęły choroby związane z używaniem skażonej wody. Kolejne 35 000 osób zginęło w rezultacie powstań krwawo stłumionych przez Saddama.
I w związku z tą wojną pojawiły się doniesienia o chorobach, gwałtach, przemocy. Choć z drugiej strony niewątpliwie obalenie Saddama zaoszczędzi wielu Irakijczykom tortur oraz śmierci w następstwie sankcji ONZ, skierowanych wprawdzie przeciwko reżimowi, jednakże skutkującymi brakami żywności i leków, i te wielkości są niezwykle trudne do oszacowania...

(jg) JEFFREY KLUGER, MARK THOMPSON
2003, Time Magazine, Inc. (Stany Zjednoczone) 14.04.03 (tłum. Tygodnik Angora)


CO PO WOJNIE?
W Iraku trwają ciężkie walki. Wojska amerykańskie zajmują Bagdad, w którym panuje nieopisany chaos. Codziennie słyszymy, że tak szczupłe siły nie są w stanie spacyfikować wielkiego miasta, tymczasem nie widać, aby Waszyngton w pośpiechu mobilizował jakiekolwiek większe siły z zamiarem zaprowadzenia porządku. Nasuwa to podejrzenie, że komuś może zależeć na destabilizacji... Koalicjanci myślą raczej o formach okupacji Iraku i jego odbudowie. Nie wiadomo jednak, jak USA wyobrażają sobie kontrolowanie kraju, ani nie widać starań, aby zapobiec rozprzestrzenieniu się konfliktu na cały region.

Wszystkie proamerykańskie twory państwowe na Bliskim Wschodzie są niedemokratycznymi reżimami, utrzymującymi się na powierzchni dzięki dobrze zorganizowanym siłom policyjnym (w Egipcie znów po aresztowaniach wielu uczestników manifestacji antywojennych znikło bez śladu).

Wedle badań opinii publicznej, w krajach takich jak Egipt, Arabia Saudyjska czy Jordania od 70 do 90 procent ludności nie popiera swoich rządów i prezentuje stanowisko antyamerykańskie.

Groźba rozszerzenia konfliktu
Trudno wyobrazić sobie umiędzynarodowienie konfliktu irackiego na szczeblu regionalnym. Gdyby jednak do tego doszło, skutki byłyby katastrofalne. W Kurdystanie irackim siłom inwazyjnym udało się zrzucić desant żołnierzy sił specjalnych, którzy mają za zadanie stworzenie tam frontu północnego. Działania strony amerykańskiej ograniczają się jak dotąd jedynie do wsparcia lotniczego.

Część Kurdów współpracuje z siłami koalicji. Ich życzliwość ma jednak swoją określoną cenę - szeroką autonomię, a najlepiej niepodległość irackiego Kurdystanu. Podobnie jak w 1991 roku obietnice Waszyngtonu pozostają w sferze półsłówek i niedopowiedzeń. Były prezydent George Bush senior już raz wezwał Irakijczyków do buntu przeciw Saddamowi, po czym obojętnie wydał ich na pastwę żądnego zemsty dyktatora.

Wątpliwe jest, by nawet w obliczu ochłodzenia stosunków z Ankarą Amerykanie aktywnie powstrzymali napływające do Kurdystanu irackiego jednostki tureckie. To zaś oznacza, że chwilowy sojusz z Kurdami pryśnie w chwili pokonania wspólnego wroga. Niedawno byliśmy świadkami naprawdę entuzjastycznego powitania Peszmergów przez ludność Kirkuku. Podobnie entuzjastycznie do sukcesów swych oddziałów podchodzą mieszkańcy Mosulu.
Sukcesy kurdyjskie wywołały natychmiastową reakcję Turcji, dla której niepodległy Kurdystan iracki - w dodatku zasobny w ropę naftową - jest nie do przyjęcia. Ankara postawiła koalicji antyirackiej ultimatum, w wyniku którego jednostki kurdyjskie wycofały się ze zdobytego ich rękami Kirkuku. Tak więc pierwszy akt "kurdyjskiej Jałty" mamy już za sobą...

Ostrożnie z Iranem...
Delikatną kwestię stanowił szturm na Karbalę, miejsce męczeństwa Al-Husajna. Sytuacja była niewątpliwie delikatna dla agresorów, ponieważ jedna bomba zrzucona na kompleksy sakralne mogła wywołać trudne do wyobrażenia reakcje szyitów. Iran już jest podrażniony zachowaniem wojsk koalicji, a szyickie bojówki Hezbollahu w Libanie nigdy nie ukrywały wrogości wobec USA. Tymczasem amerykańscy oficjele występują z oskarżeniami o wspieranie przez Iran i Syrię reżimu w Bagdadzie.

Co prawda wciągnięcie Teheranu w konflikt wymagałoby aktu wyjątkowej bezmyślności ze strony prezydenta Busha, bowiem liberalizujący się Iran dawno już odszedł od retoryki antyamerykańskiej (mit wrogości podtrzymywany jest jednostronnie przez administrację waszyngtońską) i obecnie skupia się na kwestiach gospodarczych, mozolnie odbudowując gospodarkę, zrujnowaną latami wojny z Irakiem.
Irańczycy ponieśli w tej wojnie ogromne straty w ludziach i obecnie nie chcą kolejnej wojny. Marzą o polepszeniu poziomu życia. Warto dodać, że zaliczony do "osi zła" Iran stanowi jedyną oprócz Turcji i Izraela w ogóle funkcjonującą demokrację na Bliskim Wschodzie...

Reakcja Damaszku na zbombardowanie przez Amerykanów autobusu wiozącego syryjskich robotników była ostra i po części wymuszona nastrojami społecznymi. Baszar al-Asad otworzył granice kraju dla ochotników pragnących walczyć przeciw agresorom, co pociągnęło za sobą wojownicze ostrzeżenie Donalda Rumsfelda skierowane pod adresem Syrii. Ciekawe, że to nikt inny, tylko właśnie Rumsfeld ściskał ongiś rękę Saddama Husajna, wiernego sprzymierzeńca Waszyngtonu w dziele zwalczania rewolucji w Iranie... Ostatnio ten sam polityk wyjaśnił, że zapowiedź reperkusji wobec Syrii nie oznacza wojny. Świeżo rozbudzone poczucie wrogości pozostanie jednak na długo. Trzy lata temu trudno było spotkać Syryjczyka, który osobiście nienawidziłby Amerykanów, ale to już przeszłość.
Irakijczycy nie chcą Amerykanów

Dla Irakijczyków, którzy szczerze nienawidzą Saddama, agresor zewnętrzny jest jednak większym złem. Amerykanie stają w obliczu partyzantki miejskiej, która w kilkumilionowym Bagdadzie oznaczać będzie zwielokrotnienie problemów, na jakie napotkali w trakcie operacji w Somalii i prób kontrolowania jej stolicy Mogadiszu. Nie będzie to drugi Wietnam, głównie z racji ukształtowania terenu i braku lasów tropikalnych, ale dla kontrolowania kraju "siły policyjne" z pewnością musiałyby liczyć bliżej 200 niż 100 tysięcy żołnierzy.

Dodajmy, że oprócz ogromnych wydatków wojskowych oznacza to stałe straty w ludziach, na które amerykańska opinia publiczna nie jest przygotowana. Od północnego zachodu, a częściowo także północy i wschodu, Irak graniczy z Syrią i Iranem, które nie są zainteresowane w najmniejszym nawet stopniu uszczelnianiem granic. Tak więc na długości kilku tysięcy km partyzanci iraccy będą mogli swobodnie przemieszczać się i przerzucać zaopatrzenie. Rzeczywiste stanowisko Arabii Saudyjskiej, Jordanii i Turcji stanowi wciąż wielką niewiadomą.

Kto przejmie władzę?
Koalicja nie będzie w stanie zagwarantować integralności terytorialnej kraju, co doprowadzić może do wojny domowej. Irak jest sztucznym tworem, ongiś terytorium mandatowym Ligi Narodów, faktycznie powołanym do życia przez Wielką Brytanię po I wojnie światowej na obszarze idealnie odpowiadającym koncesji na poszukiwania i eksploatację ropy naftowej, udzielonej przez Turcję Osmańską zdominowanej wkrótce potem przez kapitał brytyjski Turkish Oil Company.
Zasoby ropy znajdują się na kurdyjskiej północy i szyickim południu, natomiast władzę w kraju od 1921 roku (od momentu osadzenia emira Fajsala na tronie irackim po sfałszowanym referendum) sprawują arabscy sunnici z centrum kraju, stanowiący około jednej czwartej jego ludności.

Iraku nie łączą żadne klasyczne czynniki państwotwórcze - łącznie z religią i językiem. Kurdowie nie wyobrażają sobie życia pod jednym dachem z poplecznikami Saddama Husajna, czemu trudno się dziwić. Ewentualny "nowy" Irak mógłby składać się z południa i środkowej części kraju, ale wtedy - jeżeli okupanci rzeczywiście wierzą w demokrację (w co szczerze wątpię, sadząc po przykładzie licznych "republik bananowych" w Ameryce Łacińskiej) - ster rządów musieliby przejąć dwukrotnie liczniejsi szyici, posiadający na swoim terytorium bogate złoża ropy naftowej. Na to nie zgodzi się jednak ani Waszyngton, uczulony na dźwięk słów "szyici" i "Iran", ani też tradycyjnie rządzący mieszkańcy centrum kraju, w większości sunnici.

Kurdowie sięgają po niepodległość
Po dziesięcioleciach zwodzenia i masakr Kurdowie prawdopodobnie nie zgodzą się na cokolwiek innego oprócz pełnej niepodległości, a to oznacza, że niedługo Waszyngton będzie musiał podjąć decyzję, czy zerwać z Kurdami, czy też z coraz mniej sojuszniczą Turcją, która przy okazji rozwiała chyba wszystkie wątpliwości co do poszanowania przez rząd w Ankarze praw człowieka, prawa narodów do samostanowienia i kilku jeszcze zasad obowiązujących w państwach demokratycznych. Unia Europejska powinna mieć już za sobą dylemat, czy zapraszać Turcję do członkostwa...
Niepotwierdzone dotąd doniesienia mówią o tajemniczym mordzie na jednym z ajatollahów w południowym Iraku. Jednocześnie oddziały amerykańskie nie kiwnęły palcem, by zapobiec dokonującym się w Bagdadzie grabieżom. Jeszcze bardziej zadziwiające jest, że ofiarą szabrowników w pierwszym rzędzie padły placówki niemieckie i francuskie - państw najostrzej sprzeciwiających się wojnie. Tymczasem pieczołowicie ochraniano samochody inspektorów ONZ.

Powszechne ubóstwo Irakijczyków na pewno przyczyniło się do obserwowanych zajść, choć nie zapominajmy, że dwóm uwięzionym dziennikarzom polskim ubogi nauczyciel bez widocznego żalu zwrócił kluczyki do ich samochodu - niewątpliwego rarytasu, łatwego do ukrycia w ogarniętym chaosem kraju...

Powróćmy jednak do kwestii przyszłości Iraku. USA zastanawiają się, jak sprawić, żeby nieznana i nieakceptowana przez nikogo grupa czterdziestu kilku "opozycjonistów" (nasuwa się analogia z rządem lubelskim) z nominacji Waszyngtonu mogła rządzić bez wolnych wyborów, które nieuchronnie oddałyby władzę w ręce szyitów? Administracja USA będzie próbowała przekonać społeczność międzynarodową (a przynajmniej amerykańskiego wyborcę), że w obliczu powszechnej anarchii, grabieży oraz mordów tylko dłuższa okupacja kraju przez siły USA - ze szczególnym uwzględnieniem pól naftowych - przyniesie trwały pokój. Firmy, które będą spijały iracką śmietankę, zostały już dawno wyznaczone, a ostatnio propozycję przyjęcia "zaszczytnej roli pasera" Amerykanie złożyli Rafinerii Gdańskiej.

dr Adam Bieniek.
Autor jest adiunktem w Zakładzie Arabistyki Instytutu Filologii Orientalnej.
Artykuł ukazał się 14 kwietnia 2003 r. w "Naszym Dzienniku"

 


PYTANIA O IRAK - ROZMOWA Z NOAMEM CHOMSKY

Michael Albert: Czy Saddam Husajn jest aż takim złem w swoich działaniach wewnętrznych oraz międzynarodowych jak twierdzą mainstreamowe media?

Noam Chomsky: Tak, jest tak zły, jak o nim mówią, klasyfikuje się na równi z Suharto i innymi potworami naszych czasów. Nikt nie chciałby być w jego zasięgu. Lecz na szczęście jego zasięg nie jest zbyt daleki.

Jeśli chodzi o kwestie międzynarodowe, Saddam zaatakował Iran (z poparciem Zachodu), a kiedy wojna szła nienajlepiej, uciekł się do użycia broni chemicznej (również z poparciem Zachodu). Najechał na Kuwejt i szybko został wypędzony. Największą obawą Waszyngtonu zaraz po inwazji była możliwość, że Saddam szybko się wycofa, zostawiając u władzy "swoją marionetkę i cały świat arabski będzie zadowolony" (Colin Powell, ówczesny szef sztabu). Prezydent Bush był zaniepokojony, że Arabia Saudyjska mogłaby "zmięknąć w ostatniej chwili i uznać marionetkowy rząd w Kuwejcie," o ile USA nie zapobiegną wycofaniu się Iraku. W skrócie, obawa była taka, że Saddam powieliłby to, co Stany Zjednoczone zrobiły wtedy właśnie w Panamie (z wyjątkiem tego, że Ameryka Łacińska była jak najdalsza od zadowolenia). Od samego początku USA szukało sposobów, by uniknąć tego "koszmarnego scenariusza".

Największe dotychczas swoje zbrodnie Saddam popełnił we własnym kraju, włączając w to użycie broni chemicznej przeciw Kurdom i ogromną rzeź Kurdów w późnych latach 80-tych, barbarzyńskie tortury i wszelkie inne okropieństwa, jakie można sobie wyobrazić. Warto jednak zapytać, jak często namiętnym potępieniom i wyrazom oburzenia towarzyszą trzy małe słówka: "z naszą pomocą."

Zbrodnie te były od początku dobrze znane, ale nie stanowiły szczególnego zmartwienia dla Zachodu. Saddam otrzymywał pewne łagodne upomnienia; ostre potępienie przez Kongres było uważane za zbyt ekstremalne przez prominentnych komentatorów. Przez Reaganistów i Busha potwór ten był w dalszym ciągu w czasie swoich najgorszych okrucieństw i długo po nich - mile widziany jako sojusznik i cenny partner handlowy. Bush autoryzował gwarancje pożyczkowe i upoważniał do sprzedaży zaawansowanych technologii z oczywistym zastosowaniem dla broni masowej zagłady, aż do samego dnia inwazji na Kuwejt, czasem unieważniając wysiłki podejmowane przez Kongres, by zapobiec temu co robił. Kilka dni po inwazji Wielka Brytania wciąż autoryzowała eksport wyposażenia wojskowego i materiałów radioaktywnych. Kiedy korespondent ABC, a obecnie komentator dla ZNet, Carles Glass, odkrył urządzenia do produkcji broni biologicznej w Iraku, Pentagon natychmiast zaprzeczył jego rewelacjom i sprawa ucichła. Została wznowiona, gdy Saddam popełnił swoją pierwszą prawdziwą zbrodnię - nieposłuszeństwa wobec rozkazów USA (lub być może ich złej interpretacji), atakując Kuwejt. Zmienił się wtedy nagle z przyjaciela we wcielenie Huna Attyli. Te same urządzenia były teraz wykorzystywane, by zademonstrować jego wrodzoną złą naturę. Kiedy Bush zaanonsował nowe podarunki dla swego przyjaciela w grudniu 1989 (również podarunki dla amerykańskiego agrobiznesu i przemysłu), uważano to za zbyt mało znaczące, żeby w ogóle tę sprawę relacjonować, chociaż można było wtedy o tym przeczytać w Z Magazine, być może nigdzie indziej. W szacunku dla Saddama, Departament Stanu zabronił wszelkich kontaktów z iracką opozycją demokratyczną, utrzymując tę politykę nawet po wojnie w Zatoce, podczas gdy Waszyngton przyzwolił Saddamowi na zmiażdżenie szyickiego powstania, które mogłoby go obalić - w imię "stabilności", jak potakiwała prasa.
Co do tego, że Husajn jest poważnym przestępcą, nie ma wątpliwości. Nie zmienia tego fakt, że przed wojną w Zatoce i nawet po niej USA i Wielka Brytania uważały jego okrucieństwa za nieznaczące w świetle wyższej "racji stanu" - fakt łatwo zapominany.

Patrząc w przyszłość, czy Saddam Husajn jest tak niebezpieczny, jak mówią media?

- Światu byłoby lepiej bez niego, nie ma co do tego wątpliwości. Z pewnością Irakijczykom byłoby lepiej. Jednak nie może być ani trochę tak niebezpieczny, jak wtedy gdy popierały go Stany Zjednoczone i Wielka Brytania, nawet dostarczając mu technologię podwójnego zastosowania, której mógł użyć do rozbudowy broni chemicznej i nuklearnej, co przypuszczalnie robił. 10 lat temu protokoły posiedzeń Senackiej Komisji Bankowej ujawniły, że administracja Busha przekazywała licencje na technologie podwójnego zastosowania i "materiały, które były następnie wykorzystywane przez iracki reżim w pracach nad bronią nuklearną i chemiczną." Późniejsze protokoły ujawniały więcej, istnieją też relacje prasowe i literatura naukowa na ten temat.

Wojna z 1991 roku była wyjątkowo niszcząca, a od tamtego czasu Irak został zdewastowany przez dekadę sankcji, które prawdopodobnie wzmocniły samego Saddama (poprzez osłabienie oporu wyczerpanego społeczeństwa), lecz z pewnością bardzo znacząco obniżyły jego możliwość prowadzenia wojny czy wspierania terroryzmu. Co więcej, od 91 roku jego reżim został ograniczony przez "strefy zakazu lotów", regularne naloty i bombardowania oraz ścisłą inwigilację. Niewykluczone, że wydarzenia 11 września osłabiły go jeszcze bardziej. Jeśli istnieją jakiekolwiek powiązania Saddama i al Kaidy, byłyby one teraz dużo trudniejsze do utrzymania z powodu gwałtownie zintensyfikowanej inwigilacji i kontroli. Zostawiając to na boku, takie powiązania nie są zbyt prawdopodobne. Pomimo olbrzymich wysiłków, by związać Saddama z atakami 11 września, niczego nie znaleziono, co nie jest zaskakujące. Saddam i bin Laden zawsze byli zaciekłymi wrogami i nie ma szczególnego powodu przypuszczać, że nastąpiły jakieś zmiany w tym względzie.
Racjonalny wniosek jest taki, że Saddam jest przypuszczalnie mniejszym niebezpieczeństwem teraz, niż przed 11 września, a z pewnością o wiele mniejszym, niż kiedy cieszył się dużym poparciem USA i Wielkiej Brytanii (oraz wielu innych). To stwarza kilka pytań. Jeśli Saddam jest takim zagrożeniem dla przetrwania cywilizacji dziś, że światowy ochroniarz musi uciekać się do wojny, dlaczego nie było to prawdą rok temu? I o wiele bardziej dramatyczne - dlaczego nie na początku lat 90-tych?

W jaki sposób powinniśmy podchodzić do problemu istnienia i użycia broni masowej zagłady w dzisiejszym świecie?

- Powinno się ją oczywiście wyeliminować. Traktat o nierozprzestrzenianiu zobowiązuje państwa posiadające broń nuklearną do podjęcia kroków w celu jej wyeliminowania. Traktaty dotyczące broni chemicznej i biologicznej mają takie same cele. Najważniejsza rezolucja Rady Bezpieczeństwa w sprawie Iraku (nr. 687 z 1991 roku) wzywa do eliminacji broni masowej zagłady i systemów dostaw ze Środkowego Wschodu oraz do działania w kierunku globalnego zakazu broni chemicznej. Słuszna rada.

Irak nie zbliża się nawet do czołówki jeśli chodzi o broń masowej zagłady. Moglibyśmy przypomnieć ostrzeżenie generała Lee Butlera, szefa Dowództwa Strategicznego we wczesnych latach 90, iż "jest skrajnie niebezpiecznym to, że w tym kotle animozji, który nazywamy Bliskim Wschodem, jeden naród uzbroił się ostentacyjnie stosami broni nuklearnej (...) co inspiruje inne nacje do tego samego." Mówi oczywiście o Izraelu. Izraelskie władze wojskowe twierdzą, iż posiadają siły powietrzne i opancerzone większe i bardziej zaawansowane od sił jakiegokolwiek europejskiego kraju NATO (Yitzhak ben Israel, Ha'aretz, 16 kwietnia 2002). Oświadczają również, że 12% ich bombowców i myśliwców stale stacjonuje w zachodniej Turcji, obok porównywalnych tureckich sił morskich, podwodnych i opancerzonych, na wypadek gdyby były po raz kolejny potrzebne do okiełznania ludności kurdyjskiej w Turcji. Wg izraelskich analityków, wspólne amerykańsko-izraelsko-tureckie ćwiczenia powietrzne są pomyślane jako groźba i ostrzeżenie dla Iranu. I oczywiście dla Iraku (Robert Olson, Middle East Policy, czerwiec 2002). Izrael bez wątpienia wykorzystuje olbrzymie amerykańskie bazy powietrzne we wschoniej Turcji, gdzie amerykańskie bombowce są prawdopodobnie uzbrojone w broń atomową. W tej chwili Izrael jest praktycznie przybrzeżną bazą militarną USA.

Reszta regionu jest tak samo uzbrojona po zęby. W tej sytuacji, nawet Ghandi, gdyby mógł, rozbudowywałby broń. Przypuszczalnie byłoby to kontynuowane, być może nawet przyspieszone, gdyby USA przejęło kontrolę nad Irakiem. Indie i Pakistan są amerykańskimi sojusznikami, ale idą w kierunku rozwoju broni masowej zagłady i nieraz były bliskie użycia broni atomowej. Podobnie jest z innymi sojusznikami i państwami uzależnionymi od USA.

Będzie to trwało dopóki nie będzie generalnej redukcji zbrojeń w regionie. Czy Saddam by się na to zgodził? Tego tak naprawdę nie wiemy. Na początku stycznia 1991 roku, Irak najwyraźniej zaoferował wycofanie się z Kuwejtu w kontekście regionalnych negocjacji w sprawie redukcji zbrojeń, którą to ofertę przedstawiciele Departamentu Stanu opisali jako poważną i możliwą do wynegocjowania. Jednak nic więcej o tym nie wiemy, ponieważ USA odrzuciły ją bez odpowiedzi, a prasa nie napisała o tym praktycznie nic. Przemilczanie faktów było ważną przysługą przyczyniającą się do rozpoczęcia przemocy państwowej. Czy negocjacje zaprowadziłyby gdzieś? Tylko fanatyczni ideolodzy mogą być pewni. Czy można wrócić do takich pomysłów? Ta sama odpowiedź. Jedyny sposób, aby się dowiedzieć, to spróbować.

Czy historia dotychczasowych inspekcji rozbrojeniowych nie pokazała, że inspektorów można wodzić za nos? Czy istnieje realistyczna metoda inspekcji i czy mogłaby ona zostać wdrożona uniwersalnie?

- Oczywiście, że mogą być wodzeni za nos. Jednakże, inspekcje były daleko skuteczniejsze w niszczeniu irackich zdolności militarnych niż bombardowania i wydają się być dużym sukcesem. Idąc krok dalej, kiedy ostatni raz miały miejsce międzynarodowe inspekcje izraelskiej broni nuklearnej i (prawdopodobnie) chemicznej? Lub amerykańskiej? Rygory inspekcyjne powinno się ustalić uniwersalnie, ale USA musiałoby na to przystać.

Inspekcje rozbrojeniowe wydają się być wysoce skuteczne, nawet jeśli niedoskonałe. Świadectwo Scotta Rittera na ten temat jest nie do odparcia i nie spotkałem się z żadnym poważnym jego podważeniem. (1) Ci, którzy chcą zmniejszyć zagrożenie bronią masowej zagłady, będą w takim razie próbować stworzyć warunki dla skutecznych inspekcji. Przez lata Stany Zjednoczone szukały każdego sposobu, by zablokować takie możliwości. Inspekcje były wykorzystane jako przykrywka dla szpiegowania Iraku, z jawną intencją obalenia reżimu i prawdopodobnie zamachu na przywódcę. Jest oczywiste, że praktyki te miały za zadanie podminować reżim kontrolny i obniżyć szansę akceptacji inspekcji przez Irak. Czy Izrael zgodziłby się na inspekcję swoich urządzeń militarnych przez szpiegów Hamasu? W 98 roku Clinton wycofał inspektorów przygotowując bombardowania, działanie to zostało później zrekonstruowane przez propagandę, jako wydalenie inspektorów przez Irak. A bombardowanie było następnym ciosem w możliwość wznowienia inspekcji. Od tamtego czasu, Waszyngton powtarzał, że nawet jeśli Irak zaakceptuje najdalej idące inspekcje dokonywane przez amerykańskich szpiegów, nie będzie to stanowić żadnej różnicy. W ostatniej wersji Cheney'a, "powrót inspektorów nie dawałby jakiejkolwiek pewności zastosowania się Saddama do rezolucji ONZ." To stwierdzenie równa się błaganiu Iraku, by nie przyjął inspektorów. Hipokryzja była wyjątkowo zadziwiająca, jak wskazywali komentatorzy po tym, jak administracja Busha podminowała konwencje o broni biologicznej i chemicznej odmawiając w ostatniej chwili podpisania protokołów wykonawczych.

Podsumowując, problemem broni masowej zagłady powinniśmy się zająć w taki sposób, by uczynić świat bezpieczniejszym. Najlepsze byłoby podejście globalne: traktaty z sensownymi zabezpieczeniami oraz uniwersalne inspekcje weryfikujące stosowanie się do nich. Następną rzeczą byłoby coś podobnego na poziomie regionalnym. Oba podejścia wymagałyby przystania na nie Stanów Zjednoczonych. Kolejne najlepsze podejście to przywrócić inspektorów do samego Iraku. Najgorszym sposobem byłyby próby zapobieżenia powrotu inspektorów. A to jest właśnie wciąż polityka USA, w celu przygotowania gruntu pod inwazję na Irak. (2) Atak ten zada kolejny cios strukturze międzynarodowego prawa i traktatów, pracochłonnie konstruowanych przez lata. Oprócz innych konsekwencji, jest prawdopodobne, że inwazja zachęci inne kraje do rozbudowy broni masowej zagłady, łącznie z nowym rządem irackim, a także obniży bariery przeciwko użyciu przemocy przez inne państwa dla osiągnięcia swoich celów, włączając w to Rosję, Indie i Chiny.

Jakie są pana zdaniem prawdziwe motywy możliwej wojny?

- Istnieją stare dobrze znane powody. Irak posiada drugie największe w świecie rezerwy ropy naftowej. Zawsze było prawdopodobne, że prędzej czy później USA będzie próbować przywrócić te ogromne bogactwo pod kontrolę Zachodu, co obecnie znaczy pod kontrolę USA. 11 września dał nowe możliwości podążania do tego celu pod nowym pretekstem "wojny z terroryzmem" - marny pretekst, ale prawdopodobnie wystarczający dla celów propagandowych. Planowana wojna równie dobrze będzie służyć pilnym celom wewnętrznym. Nie jest tajemnicą, że administracja Busha przeprowadza działania przeciwko ludności i przyszłym pokoleniom w interesie wąskich kręgów bogactwa i władzy, którym służy z lojalnością wykraczającą nawet ponad zwykłą normę. W tych okolicznościach, celowym jest odwrócenie uwagi od służby zdrowia, ubezpieczeń społecznych, deficytu, zniszczenia środowiska, rozbudowy nowych systemów broni, mogących dosłownie zagrozić przetrwaniu oraz długiej listy innych niewygodnych tematów. Tradycyjnym i rozsądnym do tego narzędziem jest zastraszenie ludności. "Cały cel praktycznej polityki," powiedział raz wielki amerykański satyryk H. L. Mencken, to "utrzymywać społeczeństwo w stanie alarmu (i przez to domagające się, by je poprowadzić ku bezpieczeństwu), poprzez straszenie go niekończącą się serią złych duchów, z czego wszystkie są urojone." Naprawdę przywoływane zmory rzadko są urojone, jednak zazwyczaj są rozdmuchane poza granice wszelkiego zdrowego rozsądku. Nie trzeba wielkich zdolności, by wywołać wizerunek Saddama Husseina jako największej siły zła, bliskiej zniszczenia świata. I ludzie cisnący się w strachu, podczas gdy nasze wspaniałe siły w cudowny sposób pokonują tego budzącego respekt wroga, być może nie będą zwracać uwagi na to co się im robi, może nawet dołączą do chóru dystyngowanych intelektualistów śpiewających peany na cześć Naszych Przywódców.
tłum. (jama)

Przyp. tłum.:
1) Scott Ritter, były główny inspektor rozbrojeniowy ONZ, złożył zeznanie w 1998 r. przed komisją senacką, wg którego w skutek dotychczasowych inspekcji Irak został pozbawiony do 1998 r. 90-95% zakazanej broni.
What, If Anything, Does Iraq Have to Hide? - Scott Ritter, Newsday 30.VII 2002.
2) Na temat manipulowania procesem obecnych inspekcji rozbrojeniowych przez administrację Busha, patrz:
"We are being set up for a war against Saddam" - Robert Fisk, The Independent 4.XII 2002.
"Iraq's Weapons Declaration. The US Schemes To Provoke War" - Milan Rai, ZNet 23.XII 2002.
Jest to fragment korespondencyjnego wywiadu przeprowadzonego 29.VIII 2002 przez Micheala Alberta dla serwisu internetowego ZNet (www.zmag.org). NOAM CHOMSKY jest znanym amerykańskim komentatorem politycznym, profesorem lingwistyki Massachusetts Institute of Technology, twórcą generatywnej gramatyki transformacyjnej, autorem ponad 30 książek m.in. dot. polityki zagranicznej USA czy roli propagandy w korporacyjnych mediach. W Polsce ukazały się "Rok 501. Podbój trwa" (PWN 1999 r.) oraz "Zysk ponad ludzi" (Wydawnictwo Dolnośląskie, 2000 r.) Tłumaczenie pochodzi ze strony Recyclingu Ideii

 


PIOTR KWIATKIEWICZ - CUI BONO?

Mocarstwa, rywalizując o wpływy i podział bogactw na Bliskim Wschodzie, a w szczególności nad Zatoką Perską, stworzyły sobie nowego groźnego przeciwnika. Za ich sprawą pojawił się fundamentalizm islamski. Samo pojęcie fundamentalizmu jest niezwykle mgliste, traktować je należy bardziej jako wytwór wyobraźni. Na Zachodzie kojarzy się je zwykle z islamem. Pełni przy tym rolę straszaka: emanuje obrazem uzbrojonego po zęby terrorysty, reprezentującego niecywilizowaną religię, gotowego podrzynać gardła Amerykanom i Europejczykom. Jest to oczywisty fałsz.

Fundamentalizm odnosi się do wszystkich religii, tak dziś, jak i w przeszłości. Radiowe audycje polskiej rozgłośni "Radio Maryja" nie odbiegają treścią swych antysemickich przekazów od stacji palestyńskich. Machinę nienawiści napędza gra polityczna. Na Bliskim Wschodzie fundamentalizm zarzuca się przeciwnikom politycznym Stanów Zjednoczonych. Bo niby dlaczego oskarża się o niego Iran, a nie Arabię Saudyjską? To ostatnie państwo znacznie mocniej tkwi w korzeniach tradycyjnego islamu. Status kobiet jest tu nieporównywalnie niższy niż w jakimkolwiek innym państwie na świecie. W retoryce Białego Domu to jednak Teheran, a nie Rijad, uchodzi za synonim fundamentalizmu. Powód jest prosty - Amerykanie nie kontrolują wydobycia ropy w Iranie, a Arabia Saudyjska znajduje się w ich strefie wpływów. W czasach "zimnej wojny" Stany Zjednoczone gotowe były wspierać ortodoksów islamskich w Afganistanie i nie przeszkadzał im radykalizm religijny tamtejszych plemion. Amerykańskiej opinii publicznej przedstawia się fundamentalistów jako terrorystów. Brak w tym jednak konsekwencji. Waszyngton finansował islamskie bojówki w Algierii zastraszające ludność tego kraju. Od 1991 roku ich ofiarą padło kilkadziesiąt tysięcy cywilów, a mimo to tylko w Ameryce istnieje przedstawicielstwo Muzułmańskiego Frontu Ocalenia. Członkowie tego ugrupowania nie są określani przez Amerykanów jako terroryści. Takie miano przypisano natomiast fundamentalistom egipskim, którzy w porównaniu do Muzułmańskiego Frontu Ocalenia mogą uchodzić za liberałów. Jakiego więc kryterium używa Biały Dom, nadając komuś status terrorysty? Dlaczego są nimi fundamentaliści egipscy, a nie algierscy? Różnica jest tylko jedna - w Algierii jest ropa naftowa, a w Egipcie jej nie ma. Ponadto rządy w Kairze są całkowicie uległe Waszyngtonowi, a więc wszelka opozycja przeciw nim stanowi zagrożenie dla amerykańskich interesów. Biały Dom nie ma takich wpływów w Algierii, stąd nie chce zamykać sobie drogi do tamtejszych złóż naftowych, potępiając jedną z głównych sił politycznych tego kraju. Podobnie ma się sprawa oskarżeń o wspieranie terroryzmu, wysuwanych przez Stany Zjednoczone wobec niektórych państw. W 1990 roku na liście takich krajów znajdowała się między innymi Syria. W żaden sposób nie przeszkodziło to Jamesowi Bakerowi złożyć wizyty w Damaszku, aby skłonić rząd tego kraju do uczestnictwa w "Pustynnej Burzy". Przez krótki czas Syria przestała być postrzegana jako mecenas terroryzmu, choć swój proceder kontynuowała. Trzeźwą ocenę postawy amerykańskiej przedstawił sekretarz generalny Hezbollahu Hassan Nasrallah: "Jeśli ma nas nie dziwić, że Stany Zjednoczone płacą trzy miliardy dolarów syjonistom, to dlaczego ma dziwić nas to, że Iran pomaga finansowo Hezbollahowi czy innym grupom oporu, które chcą wyzwolić swój kraj".

Poruszając problem terroryzmu w kontekście islamu, trudno nie wspomnieć o zamachach, które wstrząsnęły światową opinią publiczną. Mimowolnie przed oczami przesuwają się nam sceny z ataków przeprowadzonych 11 września 2001 roku. (...) Dla wielu przeciwników polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych, szczególnie na Bliskim i Środkowym Wschodzie, wydarzenia z 11 września 2001 roku stanowiły prawdziwy cios. Nie mieli wątpliwości, iż Stany Zjednoczone właśnie wśród nich będą szukały sprawców zamachu. Wyrazy solidarności z cierpieniem narodu amerykańskiego przesłał Castro, Kadafi, Arafat, Husajn. Ten ostatni potępił inicjatorów zamachu, bardzo wyraźnie odcinając się od nich. Nie powstrzymał się jednak od udzielenia Amerykanom rady. Delikatnie napomknął o nadziei, jaką niesie tragedia z 11 września na zmianę bliskowschodniej polityki Białego Domu. Według irackiego prezydenta przysparzała ona Stanom Zjednoczonym wielu wrogów. Rządzący w Afganistanie Talibowie odżegnali się od jakichkolwiek związków z aktem terroru. W wydanym oświadczeniu znacznie dobitniej, niż to zrobił Saddam, podkreślili odpowiedzialność władz amerykańskich za zaistniałą sytuację. Okrutnie brzmiące "sami są winni za los jaki ich spotkał" obiło się głośnym echem.

Jasir Arafat wyraził żal i smutek, w jakim pogrążyli się Palestyńczycy w poczuciu solidarności z rodzinami ofiar. Stało to w jaskrawym kontraście z tym, co działo się na ulicach miast Autonomii Palestyńskiej. Telewizja pokazywała ogarnięty szałem radości tłum Palestyńczyków wznoszący antyamerykańskie hasła. Poproszony o komentarz dla polskiego radia i telewizji znany publicysta - Eli Barbur natychmiast zakwestionował szczerość wypowiedzi przywódcy Autonomii Palestyńskiej i trudno było nie przyznać mu racji. Podobnie jak premier Sharon, dał do zrozumienia, iż nikt inny nie może lepiej zrozumieć nieszczęścia, jakie spadło na Amerykanów, niż Żydzi w Izraelu, których podobne cierpienia spotykają na co dzień. Niemal identycznej treści przesłanie przekazał Putin w przemówieniu transmitowanym przez rosyjską telewizję. Bezpardonowo nawiązał do problemu czeczeńskiego terroryzmu. Prezydent Bush obiecał Amerykanom przykładnie ukarać winnych zbrodni. Tu pojawił się problem: kto jest sprawcą? Okazała się nim organizacja Al-Kaida kierowana przez Osamę bin Ladena. Służby specjalne posiadały informacje, które mogły udaremnić zamach. Ogłoszona Człowiekiem Roku 2002 przez amerykański tygodnik "Time" Coleen Rowley, agentka biura FBI w Minneapolis, apelowała do swych przełożonych o zainteresowanie się działalnością Zacariasa Moussaouiego kilka miesięcy przed 11 września. Podejrzewała go o udział w przygotowaniach do większego spisku terrorystycznego. Przełożeni zlekceważyli jej raporty. Moussaoui był na pokładzie jednego z porwanych samolotów. Przypadek pani Rowley nie jest odosobniony. Historycy, podobnie jak prokuratorzy, analizując zdarzenie, zobowiązani są zadać pytanie o motyw, cui bono? (czyli komu to miało przynieść pożytek?) Zastanówmy się, kto odniósł korzyść. Na pewno nie talibski reżim w Afganistanie, gdyż interwencja zbrojna Stanów Zjednoczonych odsunęła talibów od władzy. Al-Kaida została zdziesiątkowana i pozbawiona pomocy finansowej. Ucierpiał wizerunek wyznawców islamu. Natomiast FBI i CIA wzmocniły swoją pozycję, która podupadła po zakończeniu "zimnej wojny". Kongres wyraźnie zwiększył ich budżety. Mossad, który zwykle potrafi określić, co jadł na kolację ostatniego wieczoru dowolny ekstremista islamski, tym razem wykazał się zaskakującą wręcz nieznajomością tematu lub po prostu nie był zainteresowany przekazaniem informacji. Inne interpretacje: izraelski wywiad nie dostarczył wiadomości, bo Amerykanie je posiadali, albo dostarczył je wcześniej i amerykańskie służby specjalne wykorzystały je dla swoich celów. W każdym bądź razie Izrael mógł dzięki wydarzeniom z 11 września w ramach "działań antyterrorystycznych" bez przeszkód tłumić rozpoczętą na początku tego miesiąca II Intifadę. Nie wiele różniło się podejście do ataku na World Trade Center rosyjskich agencji wywiadowczych. Jeszcze w czasach Związku Radzieckiego GRU szkoliło wszelkiej maści bojowników arabskich. Mając doskonałe kontakty z Libią, Syrią Irakiem, Iranem i Jemenem Pn., czyli głównymi mecenasami islamskiego terroryzmu, Moskwa nie tylko inwigilowała środowiska ekstremistów, ale i wywierała wpływ na ich działania. Zamach w Stanach Zjednoczonych dał prezydentowi Putinowi podobne korzyści, jakie odniósł Izrael. Teraz, nie oglądając się na głosy sprzeciwu opinii publicznej na Zachodzie, topi czeczeńską rebelię we krwi. Już wcześniej kierowano pod adresem mieszkańców "zbuntowanej prowincji" oskarżenia o terroryzm. Rozgłosu nabrało jeszcze w 1999 roku wysadzenie w powietrze budynków w Moskwie i Wołgodońsku. Pojawiły się wtedy pierwsze przypuszczenia, iż wspomniane akty terroru, w których śmierć poniosło ponad trzysta osób, sprowokowane zostały przez FSB. Zdaniem jednej z najbardziej znanych i niegdyś wpływowych osobistości rosyjskiej sceny politycznej, Borysa Bieriezowskiego: "...wysadzenie w powietrze domów w Moskwie i Wołgodońsku jest dziełem rąk rosyjskich służb specjalnych. Jestem tego pewien, ponieważ to, co zaszło w Riazaniu, jest dokładnym schematem wydarzeń w Moskwie i Wołgodońsku. Schematem, którego nie udało się zrealizować". Wypowiedź odnosi się do sytuacji, gdy w rosyjskim mieście Riazań odnaleziono ładunki wybuchowe. Władze ogłosiły udaremnienie kolejnego aktu terroru. Do podłożenia materiałów przyznało się FSB, tłumacząc incydent szkoleniem. W dniu 12 października 2002 roku świat przeraził kolejny zamach. Wybuch na wyspie Bali zdewastował dwa znajdujące się naprzeciwko siebie kluby nocne "Padi Bar" i "Sari Club". Druga bomba wybuchła w pobliżu konsulatu amerykańskiego. W zamachach zginęło ponad czterysta osób, a niemniej niż trzystu zostało rannych. Ofiary pochodziły z dziewiętnastu krajów. Ta ostatnia informacja każe wątpić, aby sprawcą zbrodni była Al-Kaida, jak sugeruje to CIA. Organizacja bin Ladena, od momentu interwencji amerykańskiej w Afganistanie, stara się nie przypominać o swoim istnieniu. Krótko przed zamachem na Bali prezydent Bush zapowiedział działania zbrojne przeciw państwom wspierającym terror. Adresatem tej groźby był Saddam. Biały Dom miał poważne trudności ze skonsolidowaniem nowej antyirackiej koalicji. Zawiedli go nawet sojusznicy znad Tamizy. Tony Blair musiał liczyć się z niechęcią społeczeństwa swego kraju do awanturniczego przedsięwzięcia w Zatoce Perskiej. Wiadomość o śmierci obywateli brytyjskich na Bali zniosła tę przeszkodę. Przed 12 października tylko trzydzieści sześć procent poddanych Jej Królewskiej Mości dopuszczało możliwość czynnego zaangażowania się Wielkiej Brytanii w amerykańską akcję przeciw Irakowi. Pokazany przez stacje telewizyjne obraz z płyty lotniska, na którym wylądował samolot z ciałami ofiar, niósł ze sobą ogromny ładunek emocjonalny. Wnikał w niezwykle wrażliwą sferę brytyjskiej mentalności - w głęboko zakorzenioną w tutejszej świadomości społecznej dumę z potęgi ich państwa. Co gorsza, naruszał ją i wprowadzał element niepewności. Konwój samochodów do transportu zwłok w asyście wojskowych i policyjnych pojazdów sprawiał wrażenie jakby przywieziono poległych żołnierzy, którzy oddali swe życie bohatersko broniąc ojczyzny. Sceneria nieodparcie przywodziła wspomnienia sprzed dwudziestu lat, gdy sprowadzano trumny z zabitymi w wojnie o Falklandy. Podobnie jak wtedy obiektywy kamer zarejestrowały łzy i rozpacz rodzin zamordowanych, a fragmenty pogrzebów z kroczącymi w żałobnym kondukcie przedstawicielami władz państwowych emitowały główne serwisy informacyjne. Nagłówki gazet nawołując do działań odwetowych doskonale odzwierciedlały nastroje panujące na wyspie. Dziesięć dni po krwawym zamachu na Bali liczba Brytyjczyków popierających uczestnictwo swej armii w działaniach przeciw Irakowi uległa niemal podwojeniu. Według sondaży, aż pięćdziesiąt siedem procent społeczeństwa postrzegało udział własnych żołnierzy w bliskowschodniej akcji inicjowanej przez Biały Dom za nieodzowny. (...) Rzucane przez przywódców mocarstw hasła nawołujące do zaprowadzenia zachodniego porządku na Bliskim Wschodzie nasuwają nieodparte skojarzenia z żałosnym dla Europejczyków epizodem średniowiecznych wypraw krzyżowych. W 1095 roku papież Urban II na Synodzie w Clermont zaapelował o obronę Grobu Świętego przed niewiernymi. Skierowanie rzesz do walki z wyznawcami islamu miało pozwolić mu na realizację jeszcze jednego celu - wzmocnienia pozycji Stolicy Apostolskiej w sporze z Cesarstwem i zjednoczenia wokół niej społeczeństwa europejskiego w obliczu wyimaginowanego zagrożenia. Dziś Grobem Świętym stały się roponośne pola Bliskiego Wschodu. Hegemonię Stanów Zjednoczonych na arenie międzynarodowej przypieczętowuje krucjata przeciw fundamentalizmowi islamskiemu. Przypuszczalnie krzyżowcy skierują się po Bagdadzie do Teheranu.

Powyższy tekst pochodzi z książki poznańskiego historyka Piotra Kwiatkiewicza "Amerykańska krucjata - konflikt w Zatoce Perskiej", która ukazała się właśnie w księgarniach. Fragment publikujemy za zgodą autora.
 


USA - ŚWIATOWY TERRORYSTA

Salwador: od 1980 r. do dziś
Szacunkowa liczba ofiar cywilnych: ponad 75.000


Stany Zjednoczone wspierały marionetkowy rząd w El Salvador w represjonowaniu lewicowej opozycji, manipulacjach wyborczych, mordowaniu setek protestujących. Z tych przyczyn w 1980r. wybuchło powstanie. USA gorliwie wsparło rząd Salwadoru znacznymi dostawami broni, pieniędzy i szkoleniami o łącznej wartości 6 mld USD. W terrorze brały udział tajne misje amerykańskiego lotnictwa, jak i sił lądowych. Wojna, w której zginęło 75 tys. cywili, oficjalnie zakończyła się w 1992r. Udaremniono jakiekolwiek przemiany społeczne. Garstka bogaczy nadal posiada większość ziemi, biedni są coraz biedniejsi, opozycjoniści boją się "szwadronów śmierci" wytrenowanych w "Szkole Ameryk" w Forcie Benning (Georgia) .

Nikaragua: 1981 - 1990
Szacunkowa liczba ofiar cywilnych: ponad 13.000


Kiedy w 1978r. Sandyniści obalili dyktaturę Somozy, przed Waszyngtonem zawisła wizja drugiej Kuby. W czasie prezydentury Kartera sabotowanie rewolucji odbywało się na drodze dyplomatycznej i gospodarczej. Za Reagana, głównym środkiem stała się przemoc. Przez osiem lat ludność Nikaragui była terroryzowana przez proamerykańską armię - Kontras, złożoną z byłej Gwardii Narodowej Somozy i innych jego zwolenników. Była to wojna totalna - na wyniszczenie. Celem było zniszczenie zdobyczy społecznych i osiągnięć programów gospodarczych rządu. Palenie szkół, szpitali, wysadzanie portów, bombardowania, gwałty i tortury były na porządku dziennym. Tak działali "wojownicy wolności" Ronalda Reagana.

Międzynarodowa organizacja rozwoju Oxfam stwierdza, że spośród 76 krajów trzeciego świata, w których pracowała, Nikaragua za Sandynistów była "wyjątkowym przykładem osiągnięć w poprawie warunków życia ludności i wspierania jej aktywnego udziału w procesach rozwoju". Dekadę po powrocie "wolnego rynku" Nikaragua jest jednym z najbiedniejszych krajów świata, gdzie połowa ludności cierpi na niedożywienie.

Irak: od 1991 r. do dziś
ok. 200 tys. ofiar cywilnych w wyniku wojny w 1991 r.
ok. 1 mln ofiar cywilnych na skutek chorób, braku wody pitnej, zanieczyszczenia uranem oraz sankcji.


Wojna w Iraku była najbardziej krwawą masakrą w historii. Celem amerykańskich rakiet było każde jedno ujęcie wody w tym pustynnym kraju i każdy jeden magazyn zbożowy. Powojenna polityka USA wobec Iraku była wielokrotnie surowsza niż wobec Niemiec czy Japonii po 1945r i nosi cechy eksterminacji narodu irackiego. Raport Narodów Zjednoczonych ocenia liczbę ludności cywilnej zmarłej w wyniku braku wody pitnej, lekarstw obłożonych embargiem i chorobami wywołanymi wskutek użycia bomb zawierających uran, na co najmniej milion osób, z czego połowa to dzieci do lat 5.
Szczytem ironii jest fakt, że broń biologiczna - pretekst najnowszej awantury - została przekazana Irakowi przez administrację Reagana w ramach wsparcia wojny z Iranem Chommeiniego.

Indonezja, Timor Wschodni, 1957- 8, 1965, 1975 - 99
Szacunkowa liczba ofiar cywilnych: 700-900 tys.


W latach pięćdziesiątych Indonezją rządził Sukarno, charyzmatyczny lider w typie Nassera. Naraził się swoją polityką neutralności - odwiedzał zarówno Waszyngton, jak i Moskwę, czy Pekin. Co gorsza znacjonalizował postkolonialne holenderskie kompanie i odmówił delegalizacji partii komunistycznej, zyskującej na demokratycznej drodze dużą popularność. W latach 1957 - 58 CIA finansowała kampanie wyborcze konkurentów, przeprowadziła zamach na Sukarno, uzbroiła opozycyjnych wojskowych, wywołując rebelię, a nawet przeprowadziła bombardowania.

Ponieważ Sukarno przetrwał to wszystko, w 1965 Ameryka wywołała serię przewrotów, kontrprzewrotów i kontrkontrprzewrotów, zakończoną przejęciem władzy przez gen. Suharto i armię indonezyjską, silnie związaną z armią amerykańską. Masakra, która wkrótce potem nastąpiła, pochłonęła co najmniej pół miniona ofiar: komunistów, sympatyków komunistów, przypuszczalnych komunistów i przypuszczalnych sympatyków komunistów. 5 tys. ofiar pochodziło z listy przekazanej przez wywiad USA.

W 1975 r. tuż po ogłoszeniu niepodległości przez Timor Wschodni wyspa została najechana przez wojska Suharto. Inwazja odbyła się za zgodą USA i z udziałem ich wojsk, choć konstytucja Stanów Zjednoczonych zabrania używania sil zbrojnych do agresji. Amerykański sprzęt i szkolenia były pomocne przy każdej zbrodni reżimu Suharto. Amnesty International ocenia, że do 1989r. zginęło 200 tys. Timorczyków, czyli niemal 1/3 populacji.

Bombardowania:
Chiny 1945 - 46
Korea 1950 - 53
Gwatemala 1954
Indonezja 1958
Kuba 1959 - 61
Gwatemala 1960
Kongo 1964
Peru 1965
Laos 1964 - 73
Wietnam 1961 - 73
Kambodża 1969 - 70
Gwatemala 1969 - 70
Grenada 1983
Liban 1983-84
Libia 1986
Salwador 1980
Nikaragua 1980
Iran 1987
Panama 1989
Irak 1991
Somalia 1993
Bośnia 1994 - 95
Sudan 1998
Afganistan 1998, 2001
Jugosławia 1999
Udział w wojnie domowej:
Chiny 1945 - 51
Grecja 1947- 49
Filipiny 1945 - 53
Korea 1945 - 53

Obalenie demokratycznie wybranych władz:

Iran 1953
Gwatemala 1953
Gujana 1953-64
Irak 1963
Laos 1958-60 - setki tys. zabitych
Kongo (Zair) 1961
Brazylia 1964
Dominikana 1965
Indonezja 1965 - 500- 700 tys. zabitych
Chile 1973 - 3 tys. zabitych
Bolivia 1964
Czad 1982 - kilkadziesiąt tys. zabitych
Fidżi 1987
Panama 1989 - kilka tys. zabitych
Wspieranie krwawych reżimów, masakr, szwadronów śmierci:
Grecja 1949 - 64
Filipiny 1953 - 90.
Gwatemala 1953 - 90 - 200.000 ofiar
Kambodża 1970
Tajlandia 1965 - 73
Kongo (Zair) 1977 - 78
Brazylia 1964 - 79
Filipiny 1970 - 90
Korea Południowa 1980 - (powstanie w Kwangju - 1 tys. zabitych)
Salwador 1980 - 92 - 75 tys. zabitych cywili
Haiti 1987- 94
Peru od 1990
Meksyk od 1990

Zamachy i próby zamachów:

1949 Kim Koo, lider koreańskiej opozycji
1950 Zhou Enlai, premier Chin - kilka prób
1950, 1962 - Sukarno, premier Indonezji
1953 Mohamed Mossadegh, premier Iranu
1950 Claro M. Recto, lider opozycyjny na Filipinach
1955 Jawaharlal Nehru, premier Indii
1957 Gamal Abdul Nasser, prezydent Egiptu
1959, 1960 Norodon Sihanouk, lider Kambodży
1960 Abdul Karim Kassem, przywódca Iraku
1950 - 70 Jose Figueres, prezydent Kostaryki - 2 próby
1961 Francois Duvalier, przywódca Haiti
1961 Patrice Lumumba, premier Konga
1961 Rafael Trujillo, przywódca Dominikany
1963 Ngo Dinh Diem, prezydent Wietnamu Południowego
1960 Fidel Castro, przywódca Kuby - wiele prób
1960 Raul Castro, wysoki urzędnik Kuby
1965 Francisco Caamano, lider opozycyjny Dominikany
1965 - 66 Charles de Gaulle, prezydent Francji
1967 Che Guevara, bojownik kubański
1970 Salwador Allende, prezydent Chile
1970 Rene Schneider, generał Chile
1970, 1981 Omar Torrijos, przywódca Panamy
1972 Manuel Noriega, szef wywiadu Panamy
1975 Mobutu Sese Seco, prezydent Zairu (Kongo)
1976 Michael Manley, premier Jamaiki
1980 - 86 Muamar Kadafi, przywódca Libii - kilka prób
1982 Ajatollah Chomeini, przywódca Iranu
1983 Ahmed Dlimi, zwierzchnik armii Maroka
1983 Miguel d'Escoto, minister spraw zagranicznych Nikargui
1984 dziewięciu komendantów wojsk Sandynistów
1985 szejk Mohamad Hussein Fadlallah, przywódca szyitów libańskich
1991 Saddam Hussein, przywódca Iraku
1998 Osama bin Laden
1999 Slobodan Miloszewicz, prezydent Jugosławii

Zbrojne agresje:
Wietnam 1945 - 73
Kuba od 1959
Timor Wschodni 1975 - 99 - 200 tys. zabitych
Nikaragua 1978 - 90
Surinam 1982 - 84
Panama 1989
Irak 1990 - 1.2 mln ofiar cywilnych
Irak 2003 - 2004 - ok 100 tys.

Na podstawie William Blum "Rogue State, A Guide to the World's Only Superpower" Zed Books, London 2002. Więcej po angielsku: www.AmericanStateTerrorism.com