Przebudowa społeczeństwa Murray Bookchina

Murray Bookchin
Drukuj
Od dawna myślałem o napisaniu niewielkiej pracy, która byłaby podsumowaniem moich poglądów na ekologiczną „przebudowę społeczeństwa”. Mnie oraz wielu moim przyjaciołom wydawało się, że dobrze byłoby zebrać idee, zawarte w wielu moich obszernych książkach, w pracy, która nie byłaby zbyt wymagająca dla inteligentnych czytelników zainteresowanych ekologią społeczną.

Jednak tym, co bezpośrednio wpłynęło na decyzję o jej napisaniu, było istotne zdarzenie, które wydarzyło się w czerwcu 1987 r. Miałem okazję uczestniczyć w sześciodniowym zjeździe amerykańskich Zielonych, w Amherst, w stanie Massachusetts. Zjawiło się na nim zdumiewająco dużo krajowych mediów. Przybyło około dwóch tysięcy ludzi z co najmniej 42 stanów aby dyskutować o teoretycznych i praktycznych problemach amerykańskiego ruchu Zielonych. Był to największy od wielu lat zjazd niezależnych amerykańskich radykałów. Ludzie ci, w większości antykapitaliści i aktywiści, działali w swoich społecznościach i zakładach pracy. Reprezentowali szeroki przekrój amerykańskiego radykalizmu dając wyraz jego nadziejom i problemom.

Odbył się ponad tuzin plenarnych posiedzeń, z udziałem 500-1000 osób. Miejsce miała także niezliczona liczba warsztatów poświęconych problemom tak egzotycznym jak ekoetyka i tak aktualnym, jak feminizm, rasizm, imperializm i demokracja ekonomiczna – szybko rozwijający się ruch amerykańskich Zielonych interesuje się niemal wszystkimi problemami społecznymi. Dyskutowano nad sprawami takimi jak ewentualny udział w wyborach, wybór między niezależnością a polityką koalicyjną, rewolucjonizmem a reformizmem, krótko mówiąc, nad wszystkimi sprawami, które wypływały wcześniej na większych zjazdach radykałów.

Zaistniało tam wszak coś nowego. Pewne trendy w sposobie myślenia, które wydają się charakterystyczne dla Ameryki. Sądzę jednak, że już się one pojawiły, albo pojawią w ruchu Zielonych również poza Stanami Zjednoczonymi.

Najlepiej będzie, jeśli zobrazuję to pewnym zdarzeniem, które dało mi wiele do myślenia. Doszło do niego w czasie poobiedniej rozmowy, gdy ludzie odpoczywali w małych grupach na rozległym trawniku, omawiając wydarzenia mijającego dnia. Pewien młody człowiek z Kalifornii zaczął niejasno mówić o potrzebie „podporządkowania” się „prawom natury”, o „pokornym poddaniu się” (o ile dobrze pamiętam) „nakazom przyrody”. Choć z początku wyglądało to na czystą retorykę, to przemowa zaczęła wydawać mi się coraz bardziej niepokojąca.

Jego rozumienie „podporządkowania się”, „praw natury”, „poddania się” i „nakazów” przypominało mi język ludzi prezentujących antyekologiczną postawę, którzy wierzą, że to natura ma „podporządkować” się naszej woli, a jej „prawa” powinno się wykorzystać w celu podporządkowania jej człowiekowi. Młody ekolog z Kalifornii, posługujący się rzekomo „ekologicznym” żargonem oraz dzisiejsi wyznawcy bóstw nauki, wierzący, że człowiek powinien w swoim własnym interesie całkowicie kontrolować naturę, przy wszystkich dzielących ich różnicach mają jedną cechę wspólną- stosują oni retorykę panowania i podporządkowania. Kalifornijski Zielony wierzy, że istoty ludzkie powinny podporządkować się naturze, a wyznawcy scjentyzmu, że natura powinna zostać podporządkowana człowiekowi.

Dla Kalifornijczyka ludzie to przedmioty panowania, tak jak dla jego scjentystycznych oponentów (zwykle wielkich przemysłowców, finansistów i przedsiębiorców naszego korporacyjnego społeczeństwa) obiektem panowania jest świat życia, obejmujący też ludzi. Fakt, że ludzkość i natura obejmowane są takim samym pojęciem panowania, poprzez hierarchiczną mentalność i hierarchiczne społeczeństwo, wydawał się umykać naszemu bohaterowi z jego uproszczonym poglądem „ulegania” naturze i jej „prawom”.

Zdumiony faktem, że może myśleć w sposób tak podobny do swoich przeciwników, zadałem mu pytanie:

– Co jest, Twoim zdaniem, przyczyną obecnego kryzysu ekologicznego?

Jego odpowiedź była bardzo emocjonalna.

– Ludzie! To ludzie są odpowiedzialni za kryzys ekologiczny!

– Czy masz na myśli to, że za brak równowagi ekologicznej odpowiedzialni są Czarni, kobiety i uciskani? Nie korporacje, agrobiznes, elity rządzące i państwo? – zapytałem ze zdziwieniem.

– Tak, ludzie! – odpowiedział z jeszcze większym przejęciem – Wszyscy! Mnożą się, zanieczyszczają planetę, wyczerpują jej zasoby, są chciwi. To dlatego istnieją korporacje – żeby dawać ludziom, czego chcą.

Sądzę, że dyskusja zakończyłaby się scysją, gdyby owy działacz nie zainteresował się trwającym obok meczem siatkówki i nie przyłączył się do gry.

Rozmowa ta utkwiła mi w pamięci. Zapamiętałem ją, ponieważ uderzyło mnie to, do jakiego stopnia odzwierciedla ona sposób myślenia wielu ekologów, z których część zapewne nazwałaby się „radykałami”.

Najbardziej uderzającą cechą owej świadomości jest nie tylko to, że dokładnie odzwierciedla myślenie charakterystyczne dla świata korporacji. Poważniejszą sprawą jest fakt, że odwraca ono naszą uwagę od roli, jaką odgrywa społeczeństwo w powodowaniu kryzysu ekologicznego. Jeśli to „ludzie” jako gatunek są odpowiedzialni za problemy ekologiczne, to nie są one rezultatem problemów społecznych. Mówi się o „ludzkości” – nie zważając na to, czy chodzi o uciskane mniejszości etniczne albo kobiety, mieszkańców Trzeciego czy Pierwszego Świata – nie odróżniając ich od korporacyjnych elit. W ten sposób usuwa się z pola zainteresowania społeczne korzenie problemów ekologicznych. Wymyśla się nowy „grzech pierworodny”; grupa zwierząt nazywana „ludzkością” jest destruktywną siłą zagrażającą życiu.

Istoty ludzkie, sprowadzone do roli jednego z gatunków zwierząt, mogą być teraz traktowane w terminach zoologii i poddane „prawom biologii”, które mają powodować „walkę o przetrwanie” w przyrodzie. W ten sposób można na przykład „wyjaśniać” klęskę głodu przy pomocy pojęć takich jak „niedobór żywności”, którego przyczyną jest zapewne „przeludnienie”. Wojnę przez „napięcia” będące skutkiem tego „przeludnienia” lub potrzebę zdobycia „przestrzeni życiowej”.

Za pomocą podobnej argumentacji można ignorować lub wyjaśniać nędzę czy choroby – to „naturalne hamulce”, narzucane ludziom przez przyrodę, dążącą do równowagi. Można spokojnie zapomnieć, że nędza i głód, jakie trapią świat, są zazwyczaj skutkiem korporacyjnego wyzysku ludzi i natury, skutkiem działalności agrobiznesu i ucisku społecznego. Ludzie przecież są zwierzętami, takimi samymi jak króliki, lemingi itd., podlegającymi nieuchronnym ,,prawom przyrody”. (...)

Chęć zrównania istot ludzkich, żyjących w złożonych, silnie zinstytucjonalizowanych i mocno podzielonych społeczeństwach ze zwykłymi zwierzętami znajduje swój wyraz w rzekomo wyrafinowanych argumentach, które często są używane pod przykrywką filozoficznego „radykalizmu” ekologicznego. Nowy maltuzjanizm, który utrzymuje, że tempo wzrostu populacji jest większe niż tempo wzrostu produkcji żywności, jest groźnym wytworem ideologicznym.

Mit mówiący, że głód w krajach takich jak Sudan jest skutkiem wzrostu liczby ludności (a nie powszechnie znanego faktu, że Sudańczycy mogliby bez trudu się wyżywić, gdyby kontrolowane przez Amerykanów Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy nie zmuszały ich do produkcji bawełny zamiast zboża) należy do tego rodzaju argumentów, które zyskują popularność wśród wielu ekologów. Naturze – mówią uprzywilejowani Euro-Amerykanie przedstawiający się jako teoretycy „prawa natury” – trzeba pozwolić na swobodne działanie. Jakby zyski korporacji, banków i agrobiznesu miały cokolwiek wspólnego z „działaniem” natury!

Tym, co czyni wspomniany nowy „biocentryzm”, z jego antyhumanistycznym obrazem istot ludzkich nieodróżnialnych od gryzoni czy mrówek, tak zdradliwym, jest fakt że opiera się na nim coraz popularniejszy ruch zwany „głęboką ekologią”. „Głęboka ekologia” zrodziła się wśród zamożnych ludzi wychowanych na mieszaninie kultów wschodu, bajek z Hollywood i Disneylandu. Amerykański umysł jest wystarczająco bezkształtny bez „biocentryzmu”, buddyjskiej i taoistycznej wiary w uniwersalną „jednię” tak wszechogarniającą, że ludzkie istoty tracą całą swoją wyjątkowość, rozpływającą się w „biocentrycznej równości”. Biedni i żyjący w nędzy, jako jedna z form życia, kiedy są zbędni, podlegają zagładzie albo też stają się obiektem brutalnego wyzysku, po to by korporacyjny świat mógł się bogacić. Pojęcia takie jak „jednia” i „biocentryczna demokracja” idą ręka w rękę z przepisami na ucisk, nędzę czy nawet eksterminację ludzi.

Ekologicznej myśli nie wzbogaca też pochopne mieszanie tak różnych religii, jak z jednej strony buddyzm i taoizm, a z drugiej chrześcijaństwo, ani tym bardziej filozofów takich jak żydowski myśliciel Spinoza z apologetami nazizmu takimi jak Heidegger. Enuncjacje podobne do stwierdzenia Arne Naessa, papieża „głębokiej ekologii”, że „podstawą ruchu głębokiej ekologii jest religia lub filozofia” oznaczają, iż nie ma ona związku z teorią społeczną.

Mieszanka antyhumanizmu, mistycyzmu oraz religii z jej „prawem naturalnym” stanowi pożywkę dla ekstremalnie wstecznych i atawistycznych poglądów (zostawmy na boku wszystkie oparte na dobrych chęciach odwołania głębokiej ekologii do „decentralizacji i „braku hierarchii”). Prowadzi to do jeszcze innej egzotycznej tendencji pojawiającej się w ruchach ekologicznych. Mam na myśli paradoksalne dążenia do nowej, teistycznej i ekologicznej „duchowości”. To, że „duchowość” może często oznaczać przyzwoitą, zdrową wrażliwość na naturę i jej subtelne interakcje, jest bardzo istotnym powodem, żeby strzec się jej atawistycznej degeneracji, naiwnej formy religii natury, pełnej bogów, bogiń, a w końcu nowej hierarchii kapłanów i kapłanek. Niestety, mistyczne wersje feminizmu, jak również ekologii, czasami okazują się aż nazbyt podatne na te niebezpieczeństwa. Naturalizmowi, ku któremu ekologia skłania się tak wyraźnie, grozi wyrugowanie przez światopogląd nadnaturalny, który jest całkowicie obcy rozwojowi i samokreatywności natury.

Czy nie powinniśmy zapytać, dlaczego świat natury zaludnia się bogami i boginiami ziemi, skoro sama ewolucja naturalna jest wspaniałą siłą, rodzącą takie bogactwo oraz zdumiewającą różnorodność żywych istot? Czy to nie wystarczy, żeby ludzki umysł przepełnił podziw i szacunek? Czyż wprowadzanie w naturalny świat istot boskich będących produktem ludzkiej wyobraźni, w imię ekologicznej „duchowości”, nie jest najbardziej wulgarną formą „antropocentryzmu” (żeby użyć słowa, które jest tak potępiane w ruchu ekologicznym)?

Czczenie każdego bytu, naturalnego czy nadprzyrodzonego, zawsze będzie formą samopodporządkowania i niewolnictwa, które prowadzi do powstania władzy, czy to w imię natury, czy społeczeństwa, płci czy religii. „Naturalne bóstwa” niejednej cywilizacji były przez elity rządzące cynicznie wykorzystywane do podtrzymywania najbardziej skostniałych, opresywnych i nieludzkich form hierarchii społecznej. Kiedy ludzie padają na kolana przed czymkolwiek, co jest od nich „wyższe”, hierarchia odnosi nad wolnością pierwsze zwycięstwo, a na barki społeczeństwa można zrzucić wszystkie ciężary panowania nad nim.

Poruszyłem pewne problemy związane z mizantropijnymi, antyhumanistycznymi trendami w ruchu ekologicznym nie po to, żeby oczerniać ten ruch jako taki. Wręcz przeciwnie, moim celem jest oczyszczenie go ze szkodliwych naleciałości i przyjrzenie się obiecującym aspektom ekologii. Powodem napisania tej książki była chęć pokazania, że ekologia, mocno zakorzeniona w krytyce społecznej oraz wizji zmian społecznych, może umożliwić nam przebudowę społeczeństwa z korzyścią zarówno dla natury, jak i ludzkości.

Celu tego nie da się osiągnąć, jeśli bezmyślnie przechodzi się z jednej skrajności – całkowitego „panowania człowieka nad naturą”, w drugą – mętnej, „biocentrycznej” czy antyhumanistycznej perspektywy, która sprowadza ludzkość do roli pasożytniczego stada komarów na zamglonych mistyką bagnach nazywanych „naturą”. Musimy zejść z ideologicznej katapulty, która rzuca nas od jednej mody do drugiej, od jednego absurdu do drugiego.

Powrót do radykalizmu z przeszłości, kiedy pewne dogmaty były społecznie inspirujące oraz otoczone aurą romantycznego buntu, jest kuszący. Wychowałem się w tej epoce pół wieku temu i uważam ją za wspaniałą z emocjonalnego punktu widzenia, niemniej jednak złą. Tradycyjny radykalizm jest obecnie w rozsypce. Większość z tego, co uchodzi dziś za socjalizm i komunizm w rzeczywistości wspiera dominujące społeczeństwo rynkowe. Staroświeckie hasła, takie jak „nacjonalizacja własności” i „gospodarka planowa” służą coraz większej centralizacji oraz racjonalizacji korporacyjnej gospodarki oraz państwa. Szacunek Marksa dla innowacji technologicznych czy rozwoju może posłużyć najbardziej szkodliwym założeniom technokratycznej ideologii oraz biurokracji. Nawet strategiczne cele polityczne ortodoksyjnego radykalizmu oraz jego wizja proletariatu jako klasy panującej znikają wraz z zastępowaniem robotników przez maszyny. Pod czerwonymi sztandarami nie gromadzą się już masy – tylko widma buntowników z przeszłości, którzy zginęli w nieudanych powstaniach oraz przywódców, którzy powiedli ich w przepaść historii.

Natomiast liberalna ekologia zagłusza wyrzuty sumienia zachłannych przemysłowców, angażujących się w niesmaczne targi z ekologicznymi lobbystami, prawnikami i urzędnikami publicznymi. Dla tych ludzi natura jest zbiorem zasobów naturalnych. Ich działania mają na celu pozbycie się wyrzutów sumienia dzięki zasadzie mniejszego zła, a nie zasadzie większego dobra i moralności. Zazwyczaj wielki las „wymienia” się na małą szkółkę leśną, wielkie mokradła na mały, zapewne „ulepszony” rezerwat.

Tymczasem stan środowiska pogarsza się w szalonym tempie. Podstawowe jego elementy, jak choćby skład procentowy gazów w atmosferze i czynniki, które mają na niego wpływ, załamują się; rośnie stosunek dwutlenku węgla do tlenu. Ulegające łatwej degradacji ekologicznej lasy deszczowe, istniejące od co najmniej 60 milionów lat, których rola w utrzymywaniu składu powietrza przez nas wdychanego jest niepodważalna, są lekkomyślnie wycinane. Substancje chemiczne takie jak chlorofluorowęglowodory zagrażają warstwie ozonowej chroniącej wszystkie wyższe formy życia przed szkodliwym promieniowaniem ultrafioletowym Słońca. To główne szkody czynione planecie. Dodajmy do tego codzienną emisję zanieczyszczeń, kwaśne deszcze, szkodliwe dodatki do żywności oraz trucizny używane w rolnictwie, które mogą powodować cały przekrój chorób, pochłaniających dziś ofiary w ludziach i wśród innych żywych istot.

Te potencjalnie katastrofalne zmiany równowagi ekologicznej Ziemi wymykają się spod kontroli na skutek „kompromisów”, jakimi podążają liberalni ekolodzy. W istocie tym, co czyni liberalne podejście tak beznadziejnie nieskutecznym jest fakt, że traktuje ono obecny porządek jako dany niczym wodę, którą pijemy i powietrze, którym oddychamy. Wszystkie te „kompromisy” są oparte na przeświadczeniu, że społeczeństwo rynkowe, własność prywatna i obecne państwo biurokratyczne nie mogą ulec żadnym poważnym zmianom. W ten sposób dominujący porządek – a nie rozum i etyka – określa zasady „kompromisu”, tak jak zasady gry w szachy i wzór szachownicy określają z góry to, jakie ruchy są dozwolone.

Ekologiczna „gra według zasad” prowadzi do tego, że świat natury, łącznie z uciskanymi ludźmi, zostaje ograniczony kawałek po kawałku, aż w końcu nie zostanie całkowicie zniszczony. Tak długo, jak liberalna ekologia opiera się na status quo, prawa własności zawsze będą ważniejsze niż prawa ogółu, a władza będzie wygrywać z tymi, którzy jej nie posiadają. Czy chodzi o las, mokradła czy dobre ziemie uprawne, „inwestor”, który posiada te „zasoby”, zwykle ustala warunki, na których odbywają się negocjacje, aż w końcu nad względami ekologicznymi zwyciężają ekonomiczne profity.

Liberalna ekologia nie jest w stanie pojąć, że społeczeństwo kapitalistyczne oparte na konkurencji i nieustannym wzroście musi w końcu pochłonąć świat natury, tak jak nowotwór musi w końcu pochłonąć żywiciela. Osobiste intencje, dobre czy złe, mają niewiele wspólnego z tym procesem. Gospodarka oparta na zasadzie „wzrost albo śmierć” musi z konieczności stanąć do walki ze światem natury i pozostawiać za sobą spaloną ziemię, przedzierając się przez biosferę. Nie trzeba chyba dodawać, że nastawiony na wzrost, zbiurokratyzowany i mocno rozwarstwiony świat „socjalistyczny” nie stanowi żadnej alternatywy dla skompromitowanego liberalizmu. Kraje totalitarne są także winne rabunku planety. Najważniejszą różnicą pomiędzy nimi a ich zachodnimi odpowiednikami jest to, że „gospodarka planowa” robi to bardziej systematycznie. Każdy sprzeciw – liberalny czy radykalny – jest skuteczniej uciszany przez instytucje państwa policyjnego.

Zamów książkęOgraniczony wybór (szczególnie między bezdusznym i mizantropijnym „ekologizmem” a mdłą liberalną ekologią) wymaga poszukiwania innej alternatywy. Czy jedyną odpowiedzią na liberalną ekologię i jej porażki jest „głęboka ekologia” fałszująca „dziką” przyrodę i dzikie życie (choć rzecz jasna obszary nietkniętej natury są istotne)? Czy jesteśmy zmuszeni do wyboru między lobbingiem i „kompromisami” a „biocentryczną”, antyhumanistyczną mentalnością, która pragnie sprowadzić człowieka do roli jednego z gatunków zwierząt, a ludzki umysł do pleśni w świecie natury? Czy jedyną odpowiedzią na oszalałą technologię jest powrót do łowiectwa i zbieractwa, w którym podstawowym narzędziem oddziaływania na przyrodę byłyby krzemienie? I czy jedyną odpowiedzią na logikę współczesnej nauki i inżynierii jest irracjonalność, instynkt i religijność?

Jest to oczywiście pewne uproszczenie. Chciałem jednak pokazać logikę tych alternatyw i ich konsekwencje. Z jednej strony nie mam zamiaru przeczyć, że nawet liberalna ekologia i instynktowna wrażliwość odgrywają swoją rolę w sprzeciwie wobec technologii, służącej bezmyślnemu wzrostowi, akumulacji i konsumpcji. Protesty przeciwko budowie elektrowni atomowej, nowej autostrady, wyrębowi lasu lub budowie nowego budynku, który szpeci panoramę miasta, są ważnymi, choć ograniczonymi działaniami, mającymi powstrzymać dalsze niszczenie środowiska. Ziemia, dzika przyroda, piękno naturalnego krajobrazu oraz ekologiczna różnorodność, które zostały uratowane przed buldożerami i dążącymi do zysku rabusiami to ważne enklawy natury i estetyki, które muszą zostać zachowane, gdzie to tylko będzie możliwe. Nie trzeba wielkiej mądrości ani teorii, aby rozumieć, że niemal wszystko, od ogromnego drzewa po małego ssaka, ma swoje miejsce w świecie oraz swoją funkcję w biosferze.

Jednakże wyciąganie z tych faktów wniosku, że człowiek to pasożyt żerujący na naturze albo „stworzyciel”, prowadzi do groźnych rezultatów. Oba te poglądy powodują przeciwstawienie ludzkości naturze, czy to jako „pasożyta”, czy to jako „pana”. Ludzkość (jeżeli chodzi o gatunek a nie istoty społeczne żyjące w ostrym konflikcie ze sobą jako uciskani i uciskający) zostaje wyrwana z ewolucji życia i traktowana niczym przedmiot nieożywiony. Odizolowana od świata życia, przeklinana lub wychwalana, jest cofana do pierwotnego świata odległej przeszłości lub wysyłana w gwiazdy z kosmicznymi skafandrami i egzotycznymi rodzajami broni. W obu przypadkach nie mówi się o podstawowym fakcie – istoty ludzkie żyją w różnych społeczeństwach i jest to istotne, jeśli chodzi o nasze problemy ekologiczne. Ludzie, jako istoty społeczne, odnoszą się do siebie nawzajem poprzez instytucje, które określają to, w jaki sposób odnoszą się oni do świata natury.

Musimy wyjść poza powierzchowne idee „biocentryczności”, „antyhumanizmu”, maltuzjanizmu i „głębokiej ekologii” z jednej strony, a wiarę we wzrost, konkurencję i ludzką „supremację” oraz kontrolę społeczną z drugiej. Jeśli relacje człowiek – natura mają być harmonijne, musimy przyjrzeć się czynnikom społecznym, które powodują powstawanie obu tych skrajności w różnych ich formach oraz odpowiedzieć na kluczowe pytania dotyczące kondycji ludzkiej.

Czym z ekologicznego punktu widzenia jest ludzkie społeczeństwo? „Przekleństwem”? „Błogosławieństwem”? „Narzędziem” zaspokajania potrzeb? Czy też może wytworem zarówno ewolucji naturalnej, jak i kultury, która zaspokaja nie tylko różnorodne potrzeby człowieka, ale również, przynajmniej potencjalnie, może odgrywać kluczową rolę w ewolucji życia na planecie?

Jakie czynniki złożyły się na powstanie ekologicznie szkodliwych społeczeństw? Jakie czynniki mogłyby sprzyjać powstaniu ekologicznie korzystnych?

Czy wysoko rozwinięta technologia jest z konieczności niebezpieczna ekologicznie, czy też może sprzyjać biosferze i środowisku różnych form życia?

Jakie wnioski z historii mogą nam pomóc odpowiedzieć na te pytania i wyjść poza slogany zarówno mizantropijnych, jak i liberalnych ekologów?

Jak odpowiedzieć na te pytania? Posługując się konwencjonalną logiką? Intuicją? Działając z boskiej inspiracji? Czy może przy pomocy rozwiniętych form myślenia, które nazywamy „dialektycznymi”?

Wreszcie jakiego rodzaju zmiany społecznej potrzebujemy, żeby relacje między człowiekiem a naturą stały się harmonijne (zakładając, że nie chodzi nam o likwidację społeczeństwa i o to, żeby wszyscy uciekli w góry)? Jakimi środkami politycznymi, społecznymi i ekonomicznymi możemy doprowadzić do takiej zmiany? Jakimi zasadami etycznymi powinniśmy się kierować przy jej przeprowadzaniu?

Są to, w najlepszym razie, tylko wstępne pytania. Jest też wiele innych, które będziemy musieli wziąć pod uwagę w trakcie naszych rozważań. Nie poruszam ich tutaj, bowiem odczuwam głęboką awersję do przedstawiania nakazów idei, nieprzemyślanych twierdzeń, wykresów i sloganów, które są dzisiaj tak modne. Kiedy młodzieniec z Kalifornii krzyczał o „istotach ludzkich”, nie starał się szczególnie myśleć i stanowił przykład bezmyślności dla innych, których umysły są kształtowane przez Hollywood, Disneyland i telewizję.

Dlatego bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy spójności. Nie mam na myśli dogmatów. Raczej rzeczowy zespół idei, dzięki któremu filozofia, antropologia, historia, etyka, nowa racjonalność i utopijne wizje służyłyby wolności – wolności, dodajmy, do rozwoju naturalnego, jak i dla człowieka. Mam zamiar zarysować go w niniejszej książce i nie tylko po to, by najzwyczajniej przedstawić rozmaite pomysły. Niedokończona myśl jest równie niebezpieczna, jak dokończony dogmat. W obu przypadkach mamy do czynienia z nietwórczą wizją rzeczywistości, którą można wykorzystać w dowolnym celu, stąd właśnie całkowicie sprzeczne pojęcia pojawiające się w pracach na temat „głębokiej ekologii”.

Celem niniejszej książki było rozważenie problemów, które postawiłem w nadziei na to, że jesteśmy w stanie wypracować spójny zespół idei, o którym wspomniałem, a także działać praktycznie, czego niezbędnie potrzebujemy. Impulsem do jej napisania był pewien epizod z realnego życia, a nie samotne, dywagacje akademickie czy kaprys.

Jeśli ruch ekologiczny, który pomagałem tworzyć trzydzieści lat temu zacznie budować szałasy w górach albo szukać wpływów w Waszyngtonie, szkody będą niepowetowane. Myśl ekologiczna może dziś stworzyć najpoważniejszą syntezę idei z jaką nie mieliśmy do czynienia od czasów Oświecenia. Otworzyć nowe perspektywy praktyki, mogącej zmienić cały krajobraz społeczny naszych czasów. Ostre sformułowania, z jakimi czytelnicy mogą się zetknąć w niniejszej książce, biorą się z poczucia naglącej sytuacji. Nie możemy dopuścić, żeby myśl ekologiczna oraz będący jej wytworem ruch zdegenerowały się tak samo, jak tradycyjny radykalizm i zniknęły w otchłani historii.

 

Powyższy tekst stanowi fragment książki "Przebudowa społeczeństwa", która ukazała się nakładem Oficyny "Trojka".

Tego samego autora

Brak pasujących artykułów