Kolejne załamanie na światowych giełdach

Jarosław Urbański
Drukuj
kryzys_jumpPo krachu na światowych parkietach jesienią 2008 roku, porównywanego w chwili jego wybuchu z  przedwojennym Wielkim Kryzysem, ponownie kursy notowanych na giełdach firm runęły w dół. Dow Jones, jeden z najważniejszych indeksów nowojorskiej giełdy, stracił w ciągu miesiąca 13,5%. Wczoraj spadek wyniósł aż 5,5%. Warszawski wskaźnik WIG stracił w ciągu miesiąca 16,7%, choć wczoraj „tylko” 3,5%. Poniedziałek okazał się dla wszystkich bez wyjątku giełd jednym z najbardziej tragicznych dni. A wtorek prawdopodobnie nie będzie lepszy.

Poprzednie załamanie z 2008 roku, wywołane fatalną kondycją sektora bankowego, który bez opamiętania spekulował i inwestował m.in. w rynek nieruchomości, udało się częściowo opanować dzięki sowitym państwowym dotacjom dla zrujnowanych firm. Indeksy giełd nigdy jednak nie powróciły do poziomu sprzed krachu. Dziś mówi się z kolei, iż załamanie spowodowane jest kryzysem finansów publicznych i ryzykiem bankructwa wielu państw jak Grecja, Portugalia, Hiszpania i Włochy. Lista ta z pewnością nie jest wyczerpująca, brakuje na niej choćby Stanów Zjednoczonych.

Bezpośrednim powodem gwałtownego spadku poniedziałkowych notowań na światowych giełdach był spór w USA nt. wielkości długu publicznego tego państwa. Wymuszenie przez administrację amerykańską podniesienia dopuszczalnego progu zadłużenia odczytano jako przyzwolenie na zaciągnięcie przez rząd kolejnych pożyczek. Przy okazji wyszło na jaw, że dzień, w którym amerykańscy emeryci nie dostaną swoich pieniędzy, nie jest jakąś abstrakcją, lecz realną groźbą. Zaczęto otwarcie mówić, że Stany Zjednoczone są faktycznie bankrutem, a firmy konsultingowe pod koniec ubiegłego tygodnia obniżyły ich rating, co podważyło wiarygodność USA w oczach inwestorów giełdowych. Przez ubiegły weekend zastanawiano się, czy wywoła to panikę na giełdach, snując różne scenariusze. Ostatecznie akcje poszybowały w dół, potwierdzając, że trwająca bessa nie jest przypadkowa.

Agonia zatem systemu kapitalistycznego, przynajmniej tego w wydaniu neoliberalnym, trwa. Jesienią 2008 roku spodziewano się, że zmiany systemowe przybiorą szybszy i gwałtowniejszy przebieg, będą miały bardziej spektakularne oblicze. Tymczasem obecne elity władzy, zaskoczone rozmiarem zapaści, robią wszystko, aby zapobiec nieuchronnym systemowym zmianom. Są one jednak absolutnie niezdolne do głębszych reform i przerażone sytuacją, w której rozwój wypadków może pociągnąć na dno dotychczasowy establishment.

Nie tylko ekonomiczne podwaliny, ale i ideologiczna legitymizacja elit się sypie. Kryzys polityczny, obok ekonomicznego, nabiera coraz większego znaczenia, bo w odróżnieniu od jesieni 2008 roku, dziś na całym świecie trwa pożoga. Bez wątpienia mamy do czynienia z jednym z największych w historii przypływów globalnej fali niepokoi społecznych. Tylko w tygodniu poprzedzającym poniedziałkową zapaść na światowych giełdach, Euronews donosił o demonstracjach w Chile, Hiszpanii, na Białorusi, Egipcie i w Izraelu. W Syrii i Libii trwa regularna wojna domowa. Wreszcie w Anglii wybuchły uliczne rozruchy, które są tylko dramatycznym dopełnieniem obrazu nadciągającej katastrofy. Wszystkie wystąpienia mają swoje źródła w sytuacji socjalnej i wynikają z negacji nie tylko ekonomicznego, ale i politycznego porządku.