Żebrak kowalem własnego losu

Jarosław Urbański
Drukuj
zebractwo1.
Kiedy władze Poznania ruszyły z nową kampanią pod hasłem „Żebractwo to wybór, nie konieczność”, wydawało się, że nie trudno dostrzec wykluczającego charakteru tego przedsięwzięcia. Pomimo kamuflażu jaki w takim przypadku zwykle się stosuje. Przesłanie kampanii wiele osób z ruchu po prostu zbulwersowało. Poznańska Federacja Anarchistyczna wydała w tej sprawie oświadczenie, zarzucając władzom, że obsesyjne „przywiązanie do czystości”, każe im „posprzątać ulice już nie tylko z psich kup, ale także z ludzi-odchodów, nie wpisujących się w ekonomiczne rygory neoliberalizmu, oraz wystawiających na szwank drobnomieszczańskie poczucie estetyczne”. O co w tym przedsięwzięciu chodzi? – pytano w oświadczeniu. „Bynajmniej nie o pomoc, lecz usunięcie z widoku przy jednoczesnym zbiorowym napiętnowaniu wszystkich wyciągających rękę po ‘nie swoje pieniądze’: od romskiej dziewczynki, dla której żebranie stało się jedyną szansą jako takiego przeżycia, przez grającego na ulicy punka, po schorowanego człowieka, który nie może utrzymać się z renty w wysokości 487 zł. - wszyscy wygodnie wepchnięci do jednego worka z napisem ‘cuchnący żebracy z wyboru’”. Zorganizowano też dwie akcje, które miały za zadanie wywołać dyskusję.

Generalnie poznański ratusz się nie odezwał. W obronie kampanii stanęli natomiast przedstawicielki i przedstawiciele organizacji pozarządowych (NGOs), których część została wciągnięta w całe przedsięwzięcie. Okazało się, czego mamy już dłuższy czas świadomość, że spojrzenie na problemy tego typu jest w przypadku uczestników organizacji „pozarządowych” i – nazwijmy je – „antysystemowych”, do których zaliczylibyśmy FA, diametralnie różne. Fakt ten o tyle może budzić zdziwienie, że przez jakiś czas, zwłaszcza w pierwszej połowie lat 90., NGOs były postrzegane przez ruch antysystemowy jako pewnego typu sojusznik, gdzie „poza państwem”, na zasadach oddolnych, postanowiono się zająć całą sferą zagadnień socjalnych. Obiecywano odbiurokratyzować niesioną pomoc, a co więcej  ewentualny zainteresowany miał zetknąć się z nową jakością działań i wyjść poza dotychczasowe ramy klientelizmu, stać się aktywnym podmiotem, który dzięki organizacjom pozarządowym, samodzielnie zmierzy się ze swoim losem, przeciwnościami, ułomnościami, niedostatkiem itd.  Zatem ci, którzy identyfikowali się np. z ruchem anarchistycznym, chętnie podejmowali pracę (aktywność) w NGOs, co dodatkowo podtrzymywało wrażanie „pozasystemowego” charakteru tych organizacji.  

Transformacja ustrojowa sprawiła, że państwo z chęcią porzuciło swoje aspiracje aktywnego tworzenia polityki socjalnej. Z jednej strony scedowano problem na NGOs (i samorządy terytorialne), a z drugiej okazało się, że wraz ze zmianą ustroju, problemów społecznych nie ubyło, a wręcz przeciwnie. Na barki organizacji pozarządowych spychano coraz to nowe zadania, utrzymując społeczeństwo w przekonaniu, że wykonają je lepiej i… taniej. NGOsów zatem było coraz więcej, podobnie niestety jak i potrzebujących. Armia wykorzystywanych na wiele sposobów aktywistów i woluntariuszy organizacji pozarządowych, świadczyło swoją darmową lub pół-darmową pracę w przekonaniu, że przebudowują oni społeczeństwo („tworzymy społeczeństwo obywatelskie”), nie tylko w sensie strukturalnym, ale i mentalnym. Ostatecznie, każdy miał przestać sarkać na system, władze, polityków i wziąć sprawy w swoje ręce.  Perspektywy tej przedstawiciele NGOsów bronili gorliwie, co, jak nazywa to Negri i Hardt, upodobniło ich do średniowiecznych zakonów i uczyniło czymś w rodzaju interwencji moralnej. Ostateczne przesłanie brzmiało: „Każdy jest kowalem własnego losu”. Jeżeli los ci nie sprzyja, to sam jesteś temu winien, sam też musisz (i możesz) ten los odmienić. Gdy jednak ciągle tkwisz w mizernej kondycji, to trudno – twój wybór. Społeczeństwo i władza umywają ręce – następuje rozgrzeszenie. Stajesz się żebrakiem z wyboru. A jeżeli próbujesz udowodnić, iż jednak pewne zjawiska mają charakter systemowy – stajesz się ignorantem.

2.
„Witam serdecznie – pisze jedna z przedstawicielek NGOs. Często odwiedzam Waszą stronkę internetową [mowa o rozbrat.org stronie poznańskiej sekcji FA], śledzę informacje, które komentujecie, opisujecie... Wiadomo, niekoniecznie muszę się zgadzać z Waszymi poglądami, jednak komentarz dotyczący żebractwa wynika z Waszej - przepraszam - ale niewiedzy i uproszczenia świata. Na terenie Poznania jest wiele miejsc, organizacji pozarządowych, fundacji  (m.in. Fundacja Pomocy Wzajemnej „Barka”, PKPS, Dom Charytatywny „Przystań”, „Skarbnica Darów” ), do których można się zwrócić i otrzymać pomoc w naturze i nie tylko. W związku z czym żebractwo uliczne jest w większości przypadkach wyborem. Pewnie nie wiecie, ale ludzie po prostu uczą się takiego sposobu na życie i niestety, ich dzieci obserwują w jaki sposób zarabiają rodzice i nie mając innych wzorców, będą powielać ‘błędy’, bezradność i uzależnienie rodziców itd. Radzę Wam zgłębić swoją wiedzę w literaturze społeczno-socjalnej i warto poszerzyć swoje horyzonty myślowe, a nie przypasowywać, szufladkować swoje poglądy w bardzo zawężonym polu.” Osoba ta podkreśla, że „nie można wszystkiego i wszystkich tłumaczyć ‘chorym systemem’ i odbierać odpowiedzialność osobom bądź co bądź skrzywdzonym.” A zaraz potem pojawia się thatcherowskie przekonanie o braku alternatywy dla tak przedstawionej wizji. „Ciekawi mnie jedno... co proponujecie tym wszystkim ludziom w zamian? (…) jak coś się krytykuje, to warto zaproponować jakąś alternatywę”.

Oczywiście pytanie zadawane jest z silnym przekonaniem o jego retorycznym charakterze.

3.
Pojawiają się tu jednocześnie trzy problemy, które spróbujemy przeanalizować. Po pierwsze jak definiujemy biedę? Po drugie jak definiujemy antynomię: konieczność – wolna wola? Odpowiedzi na dwa pierwsze pytania określają wreszcie nasz pogląd na to – trzy - jak widzimy alternatywy.

Różnica w postrzeganiu zagadnienia biedy przez organizacje pozarządowe i antysystemowe zarysowuje się wyraźnie. Pierwsze z nich przede wszystkim szukają wyjaśnień na poziomie socjologii małych struktur (związki partnerskie, rodzina, sąsiedztwo, grupy rówieśnicze itd.), mikroekonomii, w uwarunkowaniach psychospołecznych (niezaradność życiowa, motywacje, osobiste doświadczenie), odwołując się na poziomie badawczym do studiowania przypadków. Druga opcja przeciwnie, przede wszystkim odwołuje się do procesów makrostrukturalnych w ujęciu zarówno socjologicznym, jak też ekonomicznym, często posługując się badaniami statystycznymi. W przypadku organizacji pozarządowych problem biedy zostaje zatem zindywidualizowany i zlokalizowany w konkretnym miejscu. Na przykład, żeby wrócić do tematu, kwestię żebractwa dziecięcego rozpatruje się w kontekście li tylko dysfunkcji konkretnej rodziny, nie całego społeczeństwa. Po części wynika to ze specyfiki działania tych organizacji, muszą one bowiem zlokalizować problem, aby dotrzeć ze swoją „ofertą” do konkretnego „klienta”. W takim przypadku rozwiązuje się jednostkowe problemy życiowe (czasami trwale, czasami tymczasowo), ale nie rozwiązuje się problemu biedy jako takiej, bowiem nie dostrzega się jej strukturalnego uwarunkowania (jak np. niesprawiedliwy podział dochodów).

NGOsy generalnie wystrzegają się postrzegania problemu biedy jako kwestii politycznej, deklarując i manifestując swoją apolityczność, co niekiedy postrzegane jest (akurat w tym przypadku niesłusznie) jako wotum nieufności do systemu sprawowania władzy. Co za tym idzie organizacje pozarządowe odżegnują się też od interpretacji zjawiska w kategoriach nierówności społecznych (permanentnie myląc nierówności społeczne ze zróżnicowaniem społecznym), a już szczególnie interpretacji w kategoriach podziałów klasowych, nawet w kontekście naukowym, a nie polityczno-ideowym.

To podejście ma swoje daleko idące konsekwencje w postrzeganiu i narracji o społeczeństwie jako całości. Organizacje pozarządowe chętnie posługują się tu pojęciem „marginalizacji”. Margines, jak wiemy, powstaje kiedy kartkę papieru przetniemy pionową linią. W odniesieniu do społeczeństwa oznacza to konstatacje, że, po pierwsze, osób będących „na marginesie” jest mniejszość, większość funkcjonuje „normalnie”, nie będąc poszkodowaną ekonomicznie, politycznie i w jakimkolwiek innym sensie. Po drugie pionowa linia sugeruje, że w społeczeństwo nie jest podzielone hierarchicznie (góra-dół).

Organizacje antysystemowe przeciwnie, uważają, że społeczeństwo jest przedzielone linią poziomą, na górze pojawia się mniejszość, a na dole większość, która z tych czy innych powodów jest względem mniejszości upośledzona.

Opowiadając się za tak zarysowaną interpretacją stratyfikacji społecznej, NGOs wyrzekają się języka krytyki politycznej, jednocześnie bezwiednie przejmując neoliberalny język „wolnego rynku”, który został przez nie, jak w wielu innych podobnych przypadkach (np. media) potraktowany jako ostateczny i neutralny punkt odniesienia. Dlatego dziś w ich arsenale znajdziemy dużo pojęć zaczerpniętych z teorii marketingu i zarządzania: klienci (zamiast obywatele), usługa (zamiast pomoc), popyt (zamiast potrzeby), efektywność (zamiast zadowolenie) itd., a projektami zarządza się jak przedsięwzięciami biznesowymi.

4.
W takim układzie NGOsom umyka cały strukturalny, w sensie socjologicznym i ekonomicznym, kontekst biedy. Według oficjalnych danych odsetek żyjących w Polsce poniżej minimum egzystencji wzrósł z 6,4% w 1994 roku do 12,0% w roku 2005; odsetek żyjących poniżej minimum socjalnego z 47,9% w 1994 roku do 59% w 2004, kiedy to ostatni raz ten wskaźnik mierzono. Znacząco wzrosły też w Polsce wskaźniki nierówności społecznych (np. Gini). Polska zajmuje dość odległe miejsce na świecie wg międzynarodowego wskaźnika ubóstwa HPI. Analizując fakt wysokiego w Polsce bezrobocia, dochodzimy do przekonania, że średniorocznie przez ostatnich 20 lat wynosiło ono ok. 14-15%, co odpowiada blisko 2,3 mln. osób, przy jednoczesnym braku systemowego ich wsparcia, bowiem jedynie 15% bezrobotnych otrzymuje zasiłek, który brutto wynosi miesięcznie ok. 650 złotych. Co więcej u podstaw tej sytuacji bezrobotnych legła koncepcja, że systemowa pomoc finansowa dla bezrobotnych byłaby dla nich demoralizująca i degradująca, zakładałaby ich indywidualną dysfunkcjonalność społeczną. Problem natomiast, że bezrobocie, pomimo wszystko nie zanika, trwa, jest pomijany. Osoby, które uparcie domagają się systemowego rozwiązania w tym zakresie, oskarżane są o „roszczeniowość” i cały czas wraca się do głównego, „zindywidualizowanego” uzasadnienia sytuacji: „braku zaradności życiowej” czy skłonność do lenistwa.

Okazuje się jednak, że ów „margines” niezaradnych, w zależności od kryteriów, jest jednak dość szeroki. Teza zatem o wyborze własnego położenia ekonomicznego, jest problematyczna. Położenie to w dużej mierze jest zdeterminowane złymi warunkami ekonomicznymi w naszym kraju i bardzo słabym zabezpieczeniem socjalnym gwarantowanym przez państwo, a już tym bardziej przez NGOsy, których pomoc ma charakter wybiórczy, a nie systemowy i oferuje przeważnie świadczenia niepieniężne („dajemy wędkę, nie rybę”), a jeżeli w pieniądzu, to na bardzo minimalnym poziomie. Jest to zatem dziś bardziej filantropia. Żebractwo jest jednym ze sposobów obejścia tej sytuacji, pomysłem na zdobycie nie kolejnej pary znoszonych spodni i butów, ale gotówki, za którą żebrzący może kupić to, na co ma ochotę, choćby to nawet był alkohol. W ten sposób dochodzimy do drugiej kluczowej kwestii: wyboru.

5.
Oczywiście potwierdzenie koncepcji „żebractwa z wyboru” na drodze empirycznej, może nastąpić zawsze, bowiem kluczowe pytanie brzmi, jak definiujemy „wybór”. Można dookreślić i obliczyć czym jest „ubóstwo”, trudniej czym jest „wolna wola”. Jeżeli w wyniku takich, a nie innych okoliczności człowiek znajdzie się w trudnej sytuacji materialnej, to oczywiście też posiada jakiś wybór: może np. kraść, może się prostytuować, może żebrać i może podjąć dorywczą, nisko płatną pracę. Z tych przykładowych opcji, społecznie dopuszczalna, jak się okazuje, jest ewentualnie tylko czwarta.

Kampania miasta o tych wszystkich problemach przesądza z góry, nie biorąc pod uwagę tego co moglibyśmy nazwać „pozycją wyjściową”, czyli warunków w jakich żyje spora część naszego społeczeństwa i wynikający z tego mierny wachlarz wyborów, jakich możemy ewentualnie dokonać. Mówi się o tym problemie w sposób, jakby żebracy zrezygnowali ze swoich dobrze płatnych posad w agencjach reklamowych i - dla pewnego stylu życia - poszli na ulice.

Nie bez znaczenia jest także to w jakim kontekście wyboru dokonujemy, w obrębie jakiego dominującego paradygmatu. Okazuje się, że w mieszczańskiej wizji społeczeństwa, przynajmniej jej podstawowej bazy (restauratorów, kamieniczników, sklepikarzy), żebracy stanowią nie tylko problem estetyczny, ale także ekonomiczny. Ich widok „zbija” ceny nieruchomości, natarczywość odstrasza klientów, obecność razi w kontraście blichtru wystaw sklepowych, a wszechobecność kwestionuje poczucie zbiorowego sukcesu. Co więcej, dominuje stare mieszczańskie przekonanie, że „jałmużna popiera próżniactwo”, zamiast pracę. W oparciu o tę zasadę, władze miasta w swojej kampanii proponują, aby mieszkańcy przestali dawać żebrzącym datki (tak jak bezrobotnym nie daje się zasiłków, a bezdomnym dachu nad głową).

Oczywiście dzisiejszy mieszczanin to wcale nie sfrustrowany słuchacz czy słuchaczka Radia Maryja, to nie ci panowie w garniturach pod krawatem i panie w kreacjach (myleni z Dulskimi) wychodzący z kościoła i zmierzających do cukierni po niedzielne ciastka. Te plebejskie rodziny, jedynie nieudolnie naśladują to, co uważają za burżuazyjny styl życia. Mieszczaństwo, przynajmniej w Poznaniu, to w większości przypadków wyedukowany i uśmiechnięty liberalny elektorat, grający w tenisa i słuchający jazzu, akceptujący (w sporej części) filozofię NGOsów, z jej indywidualistycznym przesłaniem i rozgrzeszeniem udzielonym systemowi, dzięki któremu mieszczanin syto funkcjonuje. To elektorat obecnych władz Poznania, które starają się, w dla niego akceptowalny sposób, stosując coś co Herbert Marcuse nazwał „represyjną tolerancją”, uporać się z problemem żebraków, „łagodnie wyrzucając” ich z przed witryn sklepów, schodów kamienic i progów restauracji. To część zresztą szerszej krucjaty, prowadzonej pod sztandarami miłosierdzia na modłę NGOs.

Wyżej wspomniane oświadczenie FA podnosi jeszcze jedną, rozgrywającą się na naszych oczach, kwestię: „Dokąd prowadzi taka logika – czytamy - najlepiej pokazuje pomysł wybudowania na terenie Poznania trzech kontenerowych osiedli dla tzw. ‘trudnych lokatorów’. Do tych gett pośle się przestępców, alkoholików, narkomanów, wariatów i wszelki inny niepłacący czynsz zdegenerowany element, za którym pomaszerują ich rodziny: starcy, żony, konkubiny wraz z dziećmi. Cel: ‘uburżuazyjnienie’, czyli oczyszczenie secesyjnych kamienic i całego śródmieścia oraz oddanie go w wyłączne władanie przyzwoitych obywateli. Trzeba przyznać, że władze Poznania nie są tu oryginalne. Pomysł zamykania ludzi w kontenerach pojawił się w wielu polskich miastach. Najdalej posunęły się elity Białegostoku, planując tego typu osiedle poza granicami miasta, tuż obok oczyszczalni ścieków. ‘Ludzie-odchody’ znajdą się wreszcie we właściwym miejscu! Pomysły takie prowadzą do tragedii jak ta w Kamieniu Pomorskim, gdzie żywcem spaliło się ponad dwadzieścia osób, zamieszkujących substandardowe ‘mieszkania’ dla biedoty.” Na tym przykładzie możemy zaobserwować, jak mieszczański liberalizm, zgodnie z przekonaniem Hegla, nieuchronnie prowadzi nas ku autorytaryzmowi. Zamknięte kontenerowe osiedla z „trudnymi lokatorami”, strzeżone całodobowo przez firmy ochroniarskie, budzą jednoznaczne skojarzenia.

6.
Paradygmat szerzony przez NGOsy: „Każdy jest kowalem swojego losu. Problemem jest wyuczona lub/i dziedziczona niezaradność życiowa i roszczeniowość, czyli wyciąganie ręki po nie swoje”, jest dziś dominującym, choć nie zawsze wypowiadanym wprost poglądem mieszczańskiej części polskiego społeczeństwa. Nie trudno dostrzec, iż broni on jej wąskich interesów ekonomicznych, które stoją w jawnej sprzeczności z uniwersalnym prawem człowieka do życia w warunkach zabezpieczających jego podstawowe potrzeby materialne i duchowe, tak aby nie musiał stać się on petentem (czyli zinstytucjonalizowanym żebrakiem) błagającym na każdym kroku organizacje pozarządowe i/lub władze o nawet najmniejszą pomoc i każdy grosz. Podniesienie zasiłków dla bezrobotnych, podniesienie wynagrodzenia minimalnego (nie mówiąc o minimalnym dochodzie gwarantowanym), stabilizacja zatrudnienia, odpowiednio wysokie renty i emerytury. W efekcie nastąpiłoby też zmniejszenie nierówności społecznych. Jednak wówczas bogatsza część społeczeństwa, czerpiąca dochody ze swojej własności i posiadanego kapitału, musiałby się swoim majątkiem podzielić. Z kim? Ze społeczeństwem, którego spora część jest, zwłaszcza w sensie ekonomicznym, w taki czy inny sposób pokrzywdzona.

W przypadku zarysowania takich alternatyw uruchamia się mieszczański mechanizm obronny, ideologia, która – powtarzając za Margaret Thatcher - mówi, że nie ma żadnego społeczeństwa, są tylko jednostki i rodziny. Każdy jest generalnie odpowiedzialny za siebie, a ewentualną pomoc kierujemy tylko dla pokornych, rozumiejących swój życiowy „błąd niezaradności”.  Ostatecznie kto tej prostej zasady nie rozumie, jako trudny przypadek, ląduje za ogrodzeniem kontenerowego osiedla lub w przepełnionym polskim więzieniu, które stanowi – jak zwykle bywa w takich przypadkach - ostateczny horyzont ludzkich wyborów, kiedy mieszczańska tolerancja zostaje wystawiona na cierpliwość. Granica między stygmatyzacją, wykluczeniem i likwidacją jest naprawdę bardzo krucha.