Po wyborach parlamentarnych 2005 r.

Jarosław Urbański
Drukuj
Najniższa od czasów wyborów w 1989 roku 40% frekwencja nie jest zaskoczeniem. Na podstawie wcześniejszych badań opinii publicznej przewidywano taki wynik. Dla przypomnienia: w wyborach parlamentarnych 2001 roku frekwencja wynosiła 46,2%, w 1997 - 47,9%, w 1993 - 52,1%, w 1991 - 43,2%, a w 1989 62,3%. Obserwujemy zatem coraz większą społeczną apatię i - bierne wprawdzie - ale odrzucenie obecnego systemu sprawowania władzy. Jest to w pełni zrozumiałe, bo choć elity polityczne i neoliberalna prasa starają się utrzymywać społeczeństwo w przekonaniu, że na transformacji 1989 roku skorzystała większość z Polaków, to nawet pobieżna lektura GUS-owskich raportów, wyraźnie wskazuje na coś zgoła innego. Rośnie zróżnicowanie materialne społeczeństwa, poszerza się margines ludzi biednych, w dalszym ciągu trwa wysokie bezrobocie, dramatycznie wzrosła ilość samobójstw, a ostatnio nawet spożycia alkoholu. Wszystkie te procesy wskazują na kryzys strukturalny, z którym obecne - rządzące przez 15 lat - elity nie dadzą sobie rady. Elity, które od wyborów do wyborów tracą poparcie i legitymizację swoich rządów.

Dziś PiS i PO, wyczuwając nastroje społeczne, obiecują rewolucję polityczną, ale oczywiście w obecnych ramach ustrojowych. Jednakże martwiejącym strukturom tego państwa (kryzysu państwa w ogóle) nie pomogą kosmetyczne zabiegi typu: likwidacja Senatu, jednomandatowe okręgi wyborcze, czy nowa preambuła do konstytucji. Społeczeństwo oczekuje zasadniczych zmian, które muszą dotyczyć także, a nawet przede wszystkim, ustroju gospodarczego. Na straży jednak obecnego ekonomicznego status quo będą stać liberałowie z PO. Trudno w tym układzie spodziewać się radykalnej poprawy położenia najbiedniejszych grup społecznych. Trudno także oczekiwać, że przestrzegane będzie prawo pracy, a zarobki robotników wzrosną. Tego żadna ze zwycięskich partii w kampanii nawet nie obiecywała. Straszono co najwyżej ludzi, że może być jeszcze gorzej oraz łudzono reklamowymi sloganami. A polski wyborca - choć coraz rzadziej - na takie zabiegi jest bardzo podatny. Najpierw złudzeniem było AWS; "kryzys rosyjski" w 1998 roku i wzrastające bezrobocie zmiotło tę formację z mapy politycznej. Następnie SLD, które dziś słono zapłaciło spadkiem poparcia społecznego w wyniku masowych bankructw przedsiębiorstw, połączonych z zamieszkami pracowniczymi w latach 2002-2003 roku. W obu przepadkach mówiono, że taka wolta elektoratów to rzecz w Europie kuriozalna. Czy taki sam los spotka zwycięski PiS i PO?

Jeżeli nie będzie zasadniczych zmian (a nie będzie), to nie ulega wątpliwości, że erozji ulegnie poparcie jakim obdarzyło 6 milionów Polaków PiS i PO. Nie sądzę jednak, aby za 4 lata, po raz kolejny, udało się jakieś grupie politycznej z dotychczasowego establishmentu (mniej lub bardziej konserwatywnych liberałów), pozyskać odpowiednie poparcie elektoratu. Odnowa (w formie głosowania) współudziału w skompromitowanych strukturach władzy będzie postępować.

Wielu ludzi sądzi, że bojkot wyborów, odmowa udziału w głosowaniu jest bez sensu, bez znaczenia politycznego. Jeżeli jednak tak jest, to skąd tyle zabiegów ze strony rządu i oficjalnych instytucji, całego państwa, aby zachęcić ludzi do udziału w wyborach? Ta władza zdaje sobie sprawę, że nawet bierny bojkot jest groźny i zwyczajnie oznacza, że ludzie przestają się identyfikować z tym państwem, czy z tym ustrojem; nie wierzą w sprawczą moc swojego głosu i nawet ten pojedynczy akt wyborczy nie "zakotwicza" ich w tym systemie. A to toruje drogę do poszukiwania innych sposobów wpłynięcia na politykę - mniej dla systemu bezpiecznych. Demokracja jest w pewnym sensie słabością tego systemu i im bardziej władza traci społeczną legitymizację, tym chętniej sięga po rozwiązania policyjne. Podziały i sprzeczności stają się coraz bardziej widoczne, a obecny system, w sensie społecznym, polityczny i ekonomicznym, przestał być stabilny. Absencja wyborcza jest tylko jednym z przejawów kryzysu politycznego. Wysokie bezrobocie to - znowu tylko jeden z wielu - przejawów kryzysu ekonomicznego. I tak dalej. Sytuacja w Polsce jest jednocześnie odbiciem kryzysu systemu globalnego, który pęka w wielu miejscach naraz i sądzę, że niebawem pękniecie zarysuje się i u nas. Przypuszczam (a absencja wyborcza mnie w tym utwierdza), że jesteśmy coraz bliżsi momentowi kiedy systemowa przemiana stanie się jednocześnie niezbędna i możliwa.

System w stanie kryzysu zwykle ulega "rozwidleniu" i wówczas niewielki wkład aktywności społecznej, może przenieść duże zmiany. W momentach zachwiania równowagi, więcej zależy od woli człowieka niż od determinujących jego egzystencję czynników. Ale właśnie dlatego, choć zmiana jest nieunikniona, kierunek zmian z góry nie jest przesądzony. Możemy jako całe społeczeństwo stać się na przykład ofiarą "sfrustrowanej demokracji", która uchyli za 4 lata wrota do władzy, którejś z frakcji "leperowskiej" (Leppera lub LPR-u). Przyznajmy że byłaby to jakaś zmiana jakościowa, choć nie o taką zmianę, jako ruch anarchistyczny, zabiegamy. Z tych też powodów nasze zaangażowanie nabiera szczególnego znaczenia. "Zaleźliśmy się na systemowym rozstaju dróg, - pisał I. Wallerstein w "Końcu świata jaki znamy" - co oznacza, że jakieś nieznaczne działania grup tu i tam mogą przesunąć wektory i formy instytucjonalne w zupełnie odmiennych kierunkach". Przy założeniu, że zbliżają się zmiany o fundamentalnym znaczeniu, wezwanie do bojkotu wyborów nie było i nie jest pozbawione sensu.