Wielki okrągło-stołowy szwindel

Jarosław Urbański
Drukuj

Postsolidarnościowe władze szykują wielką fetę na 20. rocznicę zakończenia rozmów „okrągłego stołu” i, będących efektem ugody, wyborów do tzw. „kontraktowego” Sejmu. Czy 1989 roku był rokiem przełomu? Co faktycznie przyniósł on społeczeństwu?

Liberalna prasa w takich okolicznościach zwykle prześciga się w wystawianiu wszelkiego rodzaju laurek protagonistom III RP, zapominając o ofiarach tzw. transformacji. Prawdą jest, że nie ginęli oni w 1989 roku od kul obrońców ancien régime’u, co obecni liderzy polityczni przypisują sobie za zasługę. Padli jednak pod ciężarem ekonomicznych reform. Ofiary zapisały się w historię tej transformacji nie jako bohaterowie, ale zjawisko statystyczne: wzrost samobójstw, przestępczości,  spożycia alkoholu, bezrobocia, narkomanii. Wszystkie te zjawiska są pomijane jako efekt „tamtego” przełomu, a ból ma nam ukoić wzrost konsumpcji, korporacyjna  estetyka i odgrywany spektakl „wolnych wyborów”.

Między Moskwą a Wall Street

Wkłada się dziś wiele wysiłku, aby przedstawić rok 1989 jako polski „koniec historii”, i z godnie z tezą Fukuyamy, oznajmia się nam, że właśnie osiągnęliśmy to, czego zawsze oczekiwaliśmy. Kapitalizm, z jego wolny rynkiem, demokracją przedstawicielską, własnością prywatną, miał być naszym marzeniem, celem ruchu społecznego, który wszak doprowadził do obalenia „komuny”. Problemem leży w tym, że to nieprawda. Kiedy spojrzymy wstecz (obrońcy transformacji zawsze w takich okolicznościach podnoszą wrzawę, abyśmy raczej patrzyli w przyszłość), to wyraźnie widzimy, że cele ruchu solidarnościowego były bardzo zróżnicowane, a jego liberalno-konserwatywny nurt, dziś będący mainstreamem, wcale nie dominował, zwłaszcza w środowiskach robotniczych. Do 1985 roku opowiadały się one za własnością prywatną co najwyżej w handlu i usługach, głównie w nadziei, że zmiany w tej sferze pozwolą na bardziej efektywne zaopatrzenie ludności w podstawowe artykuły.  Przemysł miał pozostać pod kontrolą społeczną. Głównym celem ruchu na polu walki ekonomicznej, było przejęcie przez samorządy robotnicze zakładów pracy. Postulat ten był wynikiem oddolnych dążeń i nie akceptowali go nawet wszyscy ówcześni liderzy „Solidarności”, a partyjną (PZPR-owską) nomenklaturę i zachodnich wierzycieli Polski, wprawiał wręcz w przerażenie. Stan wojenny wprowadzono w momencie, kiedy ustawa o samorządzie robotniczym miała wejść w życie i spontaniczne przejmowanie zakładów przez pracowników, stałoby się faktem. Zamach Jaruzelskiego z ulgą przyjęła nie tylko Moskwa, ale także Wall Street, w oczach której ancien régime był lepszym gwarantem spłaty zadłużenia (a więc zysków), niż rady robotnicze, które bez wątpienia zakwestionowałyby roszczenia zachodnich banków i państw.

Zadłużenie

Puste półki sklepowe i liczące setki metrów kolejki, najczęściej dziś przywoływany obraz w celu oskarżenia komunizmu za jego zbrodnię ekonomicznej niewydolności, był efektem raczej globalnego uzależnia polskiej gospodarki, niż nieudolnością ówczesnych elit i marnotrawstwem. Po krótkim okresie gierkowskiej prosperity, kiedy Polakom zaczęło się wydawać, iż sowiecki system może dorównać osiągnięciom zachodnioeuropejskiej socjaldemokracji, nastąpiło, przed 1980 rokiem, załamanie. Był to efekt nacisków USA, dyktujących podówczas warunki gry ekonomicznej. Działanie te (np. jednostronne podniesienie przez Stany Zjednoczone stóp procentowych, co doprowadziło do tego, że wiele państw wpadło w spiralę długów) spowodowały, że kraje zadłużone, jak Polska, zmuszone były więcej akumulować kapitału, głównie poprzez ograniczenie konsumpcji, aby spłacić zobowiązania. To w efekcie doprowadziło do spadków realnych płac, drożyzny i pustych półek, a w konsekwencji do wystąpień pracowniczych w 1980.

Idea Samorządnej Rzeczpospolitej (program pierwszej „Solidarności”) przegrała nie tyle w wyniku szantażu Maskowy, co Waszyngtonu. Komunistyczne władze wywiązały się perfekcyjnie z zadanie jakie im wyznaczyli zagraniczni, globalni mocodawcy ze Wschodu i Zachodu. Nie tylko rozbito ruch społeczny, który posiadał nazbyt oddolnych charakter i niebezpieczne dla ówczesnego ładu ekonomicznego pomysły (może nie bez znaczenia było i to, iż z zapartym tchem obserwowali co dzieje się w Polsce także dysydenci z innych krajów, w tym zachodnich), ale także postanowiono przeprowadzić transformacje na modłę i pod kontrolą tych, którzy decydowali o zasadach gry. W 1986 roku komunistyczny reżim podpisał umowę z Międzynarodowym Funduszem Walutowym i zgodził się na narzucone przez finansjerę cele. Głównym była spłata rosnącego zadłużenia. W tym czasie jednak Polska już spłaciła 3 mld. dolarów ponad to, co  pożyczono (m.in. w czasach Gierka) i w dalszym ciągu była winna kilkadziesiąt miliardów.

Terapia szokowa

Co ciekawe w połowie lat 80. do istotnej zmiany poglądów dochodzi także w łonie podziemnej „Solidarności”. W wyniku rozbicia ruchu robotniczego, coraz bardziej wyalienowane od swej pracowniczej bazy elity związku, przeszły na pozycje „prorynkowe” i porzuciły koncepcje „samorządu pracowniczego”.  Stanowiska władzy i opozycji szybko się do siebie zbliżały, a wojownicze pohukiwania jednej i drugiej strony, były już tylko teatralnymi gestami. Ostatecznie doszło do ugody przy „okrągłym stole”, która się odbyła przy aplauzie i z błogosławieństwem wszystkich ważniejszych stolic, które dbały o zachowanie globalnego status quo. Droga do kapitalistycznej transformacji Europy Wschodniej stanęła otworem. Pojawiające się tu i ówdzie (1988) rachityczne protesty społeczne, które wykorzystano jako argument do rozmów, były już bez znaczenia. Nie było wówczas ruchu społecznego, który byłby wstanie kontrolować wyłaniający się nowy układ władzy. Więcej w tej mierze kapitalizm ma do zawdzięczenia Jaruzelskiemu, niż Wałęsie. Na przełomie 1989 i 1990 roku, w zasadzie z dnia na dzień, bez jakichkolwiek konsultacji społecznych i bez oglądania się na demokratyczne reguły, wprowadzono kapitalistyczną „terapię szokową”. Wielu jej niestety nie przetrwało.

Skutki terapii (zwanej niekiedy „planem Balcerowicza”) były porażające. Bezrobocie wzrosło o 2 mln. osób. Krytykując gospodarkę czasów realnego komunizmu często twierdzono, że poważnym jej problemem był tzw. przerost zatrudnienia. Wykazywany brak bezrobocia miał być fikcyjny, bowiem było ono ukryte. Tymczasem po transformacji, oprócz tego że powstała wielomilionowa rzesza jawnie pozostających bez zatrudnienia, to drugie tyle pracowników de facto wykluczono z rynku pracy, dezaktywowano zawodowo, wysyłając ich na renty i emerytury. Ilość niepełnosprawnych po 1989 roku wzrosła o blisko 50 procent. Każdy kto mógł ratował się przed plagą bezrobocia uciekając w chorobę. Renciści i emeryci stali się nową formą ukrytego bezrobocia. Po 1989 roku płace realne spadły o 1/4. W ciągu dekady odsetek żyjących poniżej ustawowo zdefiniowanego minimum socjalnego wzrósł z 15 do grubo ponad 50 proc. (patrz statystyki GUS). Ale o ile osiągnięcia transformacji, przykładowo zniesienie cenzury, miały swoich „ojców”, o tyle wszelkie negatywne zjawiska były albo przemilczane, albo traktowane jako efekt bezosobowych działań – skutek „niewidzialnej ręki rynku”. To owa „ręka” (a nie konkretne decyzje konkretnych osób) miała pchać mężczyzn w średnim wieku, z średnich z reguły miasta, gdzie upadły ostatnie zakłady pracy, ku pętli, którą masowo zakładali sobie na szyje.  

Druga fala

Powszechne protesty przeciwko skutkom transformacji, jakie miały miejsce w latach 1992-1993 nie zdołały zmienić biegu spraw. Było to między innymi wynikiem wsparcia, jakiego udzielało kierownictwo „Solidarności” elitom władzy, rozpościerając na nimi „ochronny parasol”, czyli mówiąc językiem mniej poetyckim, pacyfikując nastroje społeczne. Związek przypłacił to spadkiem popularności. Z ponad 2,2 mln. członków, którzy przystąpili do niego po reaktywacji, w ciągu 10 lat odeszła połowa. Najwięcej związek stracił członków w latach 1991-1992, bo ok. pół miliona. Dziś liczy raptem ok. 750 tys. zatrudnionych. Tyle zostało z 10 milionowej (w 1981 roku) potęgi. Co gorsza „Solidarność” stała się przez te lata symbolem zdrady interesów pracowniczych, kunktatorstwa i żałosnego kapitulanctwa.

Po rozbiciu siły organizacyjnej ruchu pracowniczego, jaką bez wątpienia była w latach 1980-1981 „Solidarność”, dziś zbieramy żniwo „drugiej fali” negatywnych konsekwencji transformacji. Tak zwane uelastycznienie rynku pracy doprowadziło do sytuacji, że większość młodego pokolenia pracowników nie wie co to stabilne zatrudnienie. Odsetek zatrudnionych na umowy na czas określony wzrósł w ostatnich latach z kilku do 27 proc. Sposobem na rozwiązanie problemu bezrobocia, które w latach 2002-2003 przekroczyło 20 procent, stała się emigracja zarobkowa. Tym co Polska miała najlepszego do zaoferowania Unii Europejskiej po 1 kwietnia 2004 roku, proponował bez ogródek jeden z ex-premierów; przyrzekł w imieniu nas wszystkich, że będziemy pracować dłużej, ciężej i za mniejsze pieniądze. Ale czy o to nam właśnie chodziło?