Projekt muzeum-pomnika Grażyny Kulczyk i strategia uspołeczniania strat

Rafał Jakubowicz
Drukuj

Andy-Warhol-001-mini„W wielu dziedzinach gramy dziś w pierwszej lidze, kreatywność i przedsiębiorczość to nasz największy kapitał – i dlatego musimy – powiedziała odznaczona przez prezydenta Bronisława Komorowskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi w promowaniu kultury Grażyna Kulczyk – mocno zaznaczać swoją obecność w obszarach takich jak sztuka. Bez kompleksów, odważnie”. Hej!

Wystawiałem w Art Stations w 2008 roku. Dziś się tego wstydzę, bo wystawa w Starym Browarze jest wyrazem zgody na udział w kulturze burżuazyjnej, zdominowanej przez myślenie w kategoriach celebryckiego splendoru, kulturze zawłaszczanej przez biznesowe elity i stanowiącej rozrywkę klas posiadających. Wystawa w Starym Browarze jest wreszcie akceptacją udziału w piarowym przykrywaniu kontrowersji, jakie towarzyszyły okolicznościom w których, w 1998 roku, firma Fortis zakupiła Park Jana Henryka Dąbrowskiego, który stał się Kulczykparkiem, na terenie którego powstało okazałe centrum usługowo-handlowe, a następnie został nielegalnie ogrodzony płotem japońskiego architekta Tadao Ando. Sztuka współczesna świetnie nadaje się do pudrowania syfa, czyniąc – jak to trafnie określiła Hito Steyerl „kapitalizm piękniejszym”.

Problemem Poznania jest gładka kultura zblatowanych elit, jak to niegdyś określił Tomasz Polak. Artykuł Polaka, napisany w erze przychylnego klanowi Kulczyków grobelizmu, ciągle nie stracił aktualności. Wkrótce Grażyna Kulczyk zacznie, jako członkini „rady mentorów”, oficjalnie doradzać prezydentowi Poznania Jackowi Jaśkowiakowi.

W Poznaniu wszelkie propozycje Grażyny Kulczyk przyjmowane były bezkrytycznie. Spotykały się z trudnym do wytłumaczenia, bo nieracjonalnym aplauzem, także w lokalnych mediach. Informacja zawarta w wywiadzie dla „Forbesa” o tym, że jej publiczno-prywatne muzeum, któremu miasto ma zapewnić utrzymanie, może powstać w Warszawie zamiast w Poznaniu natychmiast wywołała u dziennikarki poznańskiej „Gazety Wyborczej”, Natalii Mazur, poczucie straty. „Tracąc szanse na muzeum, tracimy nie tylko szansę na oglądnie i chwalenie się bogatą kolekcją mecenaski. Przepada nam – pisała Mazur – ciekawe, miastotwórcze miejsce”. Z Natalią Mazur polemizował Mikołaj Iwański, zwracając uwagę na liczne problemy, które wiązałyby się z powstaniem w Poznaniu prywatnego muzeum utrzymywanego ze środków publicznych(8). Do dyskusji szybko włączyła się inna dziennikarka „Wyborczej”, Maria Bielicka. „Dlaczego galeria Grażyny Kulczyk miałaby skazywać – pytała – konkurencję na stagnację? Może raczej byłaby impulsem i motorem do działania?”.

Otóż chodzi nie tylko o stagnację, ale także o kontrolowanie pola sztuki dzięki zajmowanej pozycji ekonomicznej. Grażyna Kulczyk to nie tylko prywatna kolekcjonerka, prezeska Fundacji Art Stations i (była już) właścicielka Starego Browaru. Pełni ona różne funkcje, w tym m.in. sekretarza Wielkopolskiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, którego prezesem jest Piotr Voelkel, znany producent mebli i także prywatny kolekcjoner (wśród członków Zachęty znajdziemy jeszcze dwie osoby o nazwisku Voelkel – Annę i Jacka). Wspólnie decydują oni o polityce zakupów prac do kolekcji publicznej, powołanej przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, w ramach Narodowego Programu Kultury „Znaki Czasu”. Jest to możliwe, ponieważ Zachęta działa – tak jak miałoby funkcjonować w przyszłości muzeum Grażyny Kulczyk - zgodnie z logiką partnerstwa publiczno-prywatnego. Konflikt interesów jest tu ewidentny, zwłaszcza gdy do kolekcji wielkopolskiej Zachęty trafiają dzieła artystów, których prace znajdują się również w kolekcjach członków zarządu, przez co podbijają ich wartość. Wolałbym, żeby o polityce zakupów do kolekcji dotowanych przez MKiDN nie decydowały gusta tzw. miłośników sztuki – milionerów i miliarderów, beneficjentów wątpliwego sukcesu polskiej transformacji, tylko eksperci.

Władze samorządowe Poznania „oddały” kulturę Grażynie Kulczyk. Były przy tym zadowolone, że ktoś się nią w ogóle chce zająć. Doprowadziło to do wieloletniej stagnacji, przez co wszyscy straciliśmy szansę na utworzenie publicznego muzeum lub centrum sztuki współczesnej w Nowej Gazowni (nie potrzeba do tego reprezentacyjnego projektu światowego architekta), które mogłoby, tak jak wrocławskie Muzeum Współczesne, usytuowane w dawnym bunkrze przeciwlotniczym przy placu Strzegomskim, stać się instytucją ponadlokalną i przede wszystkim znaczącą. Poznaniacy lubią porównywać swoje miasto z Wrocławiem. Historia poznańskiej neoawangardy, podobnie jak wrocławskiej, warta jest odkrycia i opracowania. Poznań zasługuje na wystawę o takiej randze jak „Dzikie Pola” (wystawa o historii awangardowego Wrocławia, prezentowana w tym roku w Narodowej Galerii Sztuki Zachęta). Projekt tego formatu siłą rzeczy przerasta możliwości galerii sztuki funkcjonującej w galerii handlowej, będącej – jak to określiła właścicielka prywatnych przestrzeni „publicznego luksusu” – wątpliwym połączeniem „Tate z Harrodsem”. Problemowa wystawa, taka jak „Dzikie Pola”, będąca rozbudowanym projektem badawczym, przerasta również możliwości prywatnego muzeum, nastawionego przede wszystkim na kulturę eventu.

Dobrze się stało, że plany budowy muzeum-pomnika Grażyny Kulczyk w Poznaniu, na takich zasadach jakie proponowała fundatorka, się nie powiodły. Chociaż trudno powiedzieć, czy się nie powiodą, bo piłka jest – jak się wydaje – ciągle jeszcze w grze. A udział kolekcjonerki w „radzie mentorów” prezydenta, czymkolwiek owa „rada” będzie, może w tym kontekście niepokoić.

Jeszcze dziesięć lat temu budowa muzeum, za którego utrzymanie, zgodnie z neoliberalną ideą partnerstwa publiczno-prywatnego, płaciłyby władze samorządowe lub ministerstwo, mogła zostać przyjęta w środowisku artystycznym entuzjastycznie. Dziś artyści stają się coraz bardziej świadomi i co za tym idzie krytyczni wobec neoliberalnego kapitalizmu. Nie potrzebujemy instytucji utrzymywanej za publiczne pieniądze, której głównym celem jest zaznaczenie obecności Grażyny Kulczyk w obszarze sztuki oraz pielęgnowanie wizerunku największej kolekcjonerki i mecenaski sztuki w Polsce. „Powstanie publicznych muzeów w Europie, finansowanych przez państwo czy samorządy, to wielkie osiągnięcie kultury obywatelskiej. To oderwanie – pisała Aneta Szyłak – produkcji kulturowej od osobistego prestiżu finansujących”.

Co wiemy o kolekcji Grażyny Kulczyk? Ponoć są w niej, jak to określiła właścicielka, „rzeczy niebywałe”. Zamiast o „rzeczach niebywałych”, czyli jak rozumiem drogich i spektakularnych dziełach, oderwanych od lokalnego kontekstu i problemów, w gruncie rzeczy potwierdzających tylko nasz prowincjonalny status, pomyślmy o niewielkiej, ale posiadającej zgrany i kompetentny zespół, instytucji krytycznej, inkluzywnej i egalitarnej, stanowiącej propozycję również dla wykluczonych ekonomicznie, przepracowującej m.in. problem transformacji i jej kosztów społecznych, rasizmu klasowego, polityki mieszkaniowej, gettoizacji i gentryfikacji oraz konfliktów klasowych, w tym prekaryzacji i wyzysku pracowników nie tylko przemysłu artystycznego (taki właśnie program prowadzi Stanisław Ruksza, dyrektor CSW Kronika w Bytomiu). Zgadzam się z Mikołajem Iwańskim, że w Poznaniu, gdzie mamy jedną z najlepszych uczelni artystycznych, potrzebna jest również silna instytucja wystawiennicza, ale w pełni niezależna od widzimisię fundatorki oraz miejscowych elit biznesowych, której zespół powoływany będzie w drodze transparentnych konkursów. Zgadzam się również z Anetą Szyłak, że „żądanie aby polskie społeczeństwo zapłaciło jeszcze raz za to, co już sfinansowało poprzez powstanie silnej klasy wyższej w procesie prywatyzacyjnym lat 90 jest wymaganiem ponad stosowną miarę”.

Pracownicy sektora kultury w Poznaniu, muszący pracować w nienormowanym czasie pracy (przez co praca najemna zostaje zepchnięta w sferę pracy niematerialnej) już nieraz protestowali z powodu skandalicznie niskich pensji. Zatem najpierw, zanim zaczniemy myśleć o jakiejkolwiek nowej instytucji, powinniśmy zastanowić się jak skutecznie walczyć o wzrost płac w tym sektorze. Transferowanie środków publicznych do prywatnego muzeum w obliczu lokalnych walk pracowników sztuki (m.in. tych zrzeszonych w OZZ Inicjatywa Pracownicza) byłoby skandalem.

„Wierzę, że i w Polsce – mówiła Grażyna Kulczyk – przyjdzie czas na współpracę administracji z prywatnym kapitałem, który może i chce się przysłużyć wspólnemu dobru”. Ten czas nadszedł, wraz z terapią szokową i jej tzw. „kosztami społecznymi” (czyli ludźmi zepchniętymi na margines i spisanymi na straty), gdy wskutek drapieżnej akumulacji kapitału na styku świata polityki i biznesu, powstawały wielkie fortuny, m.in. właśnie fortuna Kulczyków. Posługiwanie się pojęciem „dobra wspólnego”, podczas gdy chodzi tylko o lobbowanie – w partykularnym interesie – na rzecz partnerstwa publiczno-prywatnego, jest groteskowe. Jak pisał Michael Hardt: „tym, czym własność prywatna dla kapitalizmu, a własność państwowa dla socjalizmu, dla komunizmu jest dobro wspólne (the common)”.

Decyzja o budowie muzeum w stolicy, zamiast w stolicy Wielkopolski, wydaje się - z punku widzenia dążeń inicjatorki, dla której istotna jest przede wszystkim widoczność projektu – a gdzież on może być bardziej widoczny niż w Warszawie – racjonalna. Jednak dla Warszawy priorytetem powinno być zbudowanie siedziby Muzeum Sztuki Nowoczesnej oraz wsparcie finansowe innych publicznych instytucji wystawienniczych, w których notorycznie brakuje etatów, co powoduje, że część pracowników jest zatrudniona na umowach śmieciowych, skazana tym samym na chroniczny status pracujących-biednych. Ani Poznań ani Warszawa nie potrzebują „daru” w postaci prywatnej instytucji, którą trzeba w nieskończoność subsydiować ze środków publicznych, ponieważ filantropka roztropnie nie chce „obarczać tym obowiązkiem” swoich dzieci. Powstanie publiczno-prywatnego muzeum-pomnika Grażyny Kulczyk byłoby niebezpiecznym precedensem otwierającym drogę do procesu prywatyzacji przemysłu artystycznego, a co za tym idzie dalszego wycofywania się z tego obszaru państwa, w efekcie czego kultura stałaby się obszarem rywalizacji oligarchów o prestiż symboliczny. A samo muzeum, kontrolowane przez jego fundatorkę, stałoby się kolejnym narzędziem kontroli pola sztuki przez biznesowe elity.

Muzeum to nie tylko siedziba i kolekcja „rzeczy niebywałych”. To przede wszystkim koszty ich utrzymania. Partnerstwo publiczno-prywatne to nic innego jak sposób na prywatyzowanie zysków (w tym wypadku wizerunkowych) i uspołecznianie strat (koszty utrzymania prywatnego de facto obiektu). Jeśli Grażyna Kulczyk ma przemożną potrzebę posiadania prywatnego muzeum-pomnika, jeśli posiada działkę w stolicy, środki na budowę okazałego gmachu i jego wyposażenie, jeśli jest właścicielką kolekcji sztuki o światowej randze i bardzo chce uchodzić za filantropkę, ufam, że również stać ją na to, by pokryć koszty utrzymania tego ambitnego przedsięwzięcia, budując zespół któremu zapewni godną, stabilną pracę na etatach (od pracowników ochrony, przez pion administracyjny, po konserwatorów i kustoszy).

feldman-artandmoney