Dzieciństwo (2)

Piotr Kropotkin
Drukuj
dom-rodzinny
Dom rodzinny Kropotkina w Moskwie

W tych czasach zamożność mierzono liczbą "dusz" pańszczyźnianych, którymi władał obywatel. "Dusze" oznaczały poddanych płci męskiej. Kobiet nie brano w rachubę. Mój ojciec uważany był za bogatego człowieka. Miał ponad tysiąc dwieście dusz, w trzech różnych guberniach (kałuskiej, riazańskiej, tambowskiej) i jeszcze więcej ziemi. Żył też odpowiednio do swego stanowiska. To znaczyło, że dom był otwarty dla gości i że ojciec trzymał liczną służbę. W domu było nas osiem, czasem dziesięć albo dwanaście osób, ale pięćdziesięciu osób służby w Moskwie i około sześćdziesięciu na wsi nie uważano za poczet zbyt wielki. Wydawałoby się wtedy niezrozumiałe, jak można się obejść bez czterech stangretów pilnujących dwunastu koni, bez trzech kucharzy dla państwa i kucharek dla służby, bez dwunastu lokajów usługujących przy stole podczas obiadu (za każdym obiadującym stał lokaj z talerzem) i bez niezliczonych pokojówek w garderobie.


W tych czasach było najgorętszym pragnieniem każdego posiadacza dóbr, aby wszystkie artykuły niezbędne w gospodarstwie wyrabiali jego właśni poddani chłopi. A to z następującego powodu. Jeżeli ktoś z gości zauważył:

— Jak dobrze nastrojony państwa fortepian! Stroiciel państwa to pewno Schimmel?

Wówczas prawdziwy "pan" odpowiadał:

— Ja mam własnego stroiciela.

— Jaka piękna legumina! — wykrzyknie czasem któryś z gości, gdy pod koniec obiadu ukazywało się swego rodzaju arcydzieło z lodów i ciasta. — Przyznaj się, książę, to od Tremblego (modny cukiernik w tych czasach)?

— Nie, to robił mój własny cukiernik, uczeń Tremblego! Pozwoliłem mu dzisiaj popisać się swą sztuką.

Najgorętszym pragnieniem każdego bogatego i znakomitszego obywatela ziemskiego — to mieć meble, hafty, uprząż, słowem wszystko, od własnych majstrów. Gdy dzieci służby dworskiej kończyły lat dziesięć, oddawano je na naukę do modnych warsztatów rzemieślniczych. Pięć lub siedem lat zamiatały sklepik, otrzymywały w nagrodę niezliczoną ilość szturchańców i używane były głównie do posyłek. Muszę powiedzieć, że niewielu wyuczało się w zupełności swego rzemiosła. Krawcy i szewcy mogli szyć odzież i obuwie tylko dla służby; kiedy zaś potrzebne było naprawdę dobre ciasto, to je zamawiano u Tremblego, a nasz cukiernik tymczasem bił w bęben w pańszczyźnianej orkiestrze. Ta orkiestra była drugim przedmiotem dumy mego ojca. Nie dlatego, że sam był wielkim amatorem muzyki, lecz potrzebne to było dla nadania sobie większego splendoru. Toteż prawie każdy z czeladzi poza swoim rzemiosłem figurował jeszcze jako Taas, puzon albo klarnet w orkiestrze. Stroiciel Makar, pomocnik ochmistrza dworu, grał także na flecie. Krawiec Andrzej grał na waltorni. Powinnością zaś cukiernika było zrazu bić w bęben, ale czynił to z taką gorliwością, że ogłuszał wszystkich. Wtedy kupiono mu olbrzymią trąbę w nadziei, że może nie będzie w stanie płucami robić tyle hałasu, co rękami. Ale gdy i ta nadzieja zawiodła, oddano go do wojska. Co się zaś tyczy dziobatego Tichona, to oprócz nieprzeliczonych wypełnianych w domu obowiązków w roli lampiarza, frotera i lokaja do wyjazdu, pomagał jeszcze nie bez pożytku w orkiestrze, dziś na puzonie, jutro na kontrabasie albo wreszcie jako drugie skrzypce.

Pierwsze skrzypce stanowiły jedyny wyjątek od reguły. Były tylko skrzypcami. Ojciec kupił u sióstr tych dwóch ludzi za duże pieniądze, wraz z ich rodzinami (nigdy nie kupował poddanych u obcych ani też nie sprzedawał im swoich ludzi). I oto wieczorami, gdy ojciec nie wyjeżdżał do klubu albo jeżeli u nas byli goście, ojciec rozkazywał ochmistrzowi, aby "zebrał muzykę". Na orkiestrę naszą był wielki popyt, gdy sąsiedzi, zwłaszcza na wsi, urządzali wieczory tańcujące. W każdym z podobnych wypadków naturalnie trzeba było prosić o pozwolenie ojca.

Nic nie sprawiało ojcu więcej zadowolenia, jak gdy zwracano się doń z prośbą w sprawie orkiestry albo czego bądź innego, na przykład, żeby umieścić chłopca na rządowy koszt w szkole albo uwolnić kogoś od kary nałożonej przez sąd. Chociaż ojciec umiał czasem unosić się gniewem aż do wybuchów wściekłości, z natury był niewątpliwie dosyć miękkim człowiekiem. I kiedy zwracano się doń z prośbą o protekcję, pisał dziesiątki listów na wszystkie strony, do wszystkich wysoko postawionych osób, które mogłyby być pożyteczne dla jego protegowanego. W tych wypadkach i tak już rozległa korespondencja powiększała się jeszcze o pół tuzina specjalnych listów, pisanych wybitnie charakterystycznym, półurzędowym, półżartobliwym stylem. Każdy list, naturalnie, pieczętowano herbową pieczątką ojca. Duża kwadratowa koperta szeleściła jak dziecinna grzechotka, od piasku, którym się list gęsto posypywało: bibuły wtedy jeszcze nie znano. Im trudniejsza była prośba, tym większą energię wykazywał ojciec, póki nie uzyskał w końcu tego, o co prosił dla swego protegowanego, którego nieraz i na oczy nie widział.

Ojciec lubił, żeby go odwiedzali goście. Jedliśmy obiad o czwartej, a o siódmej cała rodzina zgromadzała się wokół wielkiego samowaru. O tej porze mógł przychodzić każdy, należący do naszego koła. Zwłaszcza nie brakowało gości, gdy Lena wróciła z instytutu. Jeżeli w oknach wychodzących na ulicę widać było światło, znajomi wiedzieli, że nasi są w domu i że gościom będą radzi.

Goście schodzili się prawie każdego wieczora. W sali rozstawiano stoliki do gry. Młodzież zaś i damy pozostawali w salonie albo też zbierali się koło fortepianu. Po odejściu dam gra w karty przeciągała się aż do świtu i duże sumy przechodziły wtedy z rąk do rąk. Ojciec stale przegrywał. Niebezpieczeństwo jednakże przedstawiała dlań gra nie w domu, ale w Klubie Angielskim, gdzie stawki były wyższe. Szczególnie niebezpieczne były zaproszenia na partię "z bardzo szanownymi panami" do jednego z najbardziej poważanych domów na Starej Koniuszennej, gdzie gruba gra szła całą moc. W podobnych wypadkach ojciec przegrywał bardzo wiele.

Dość często odbywały się wieczory tańcujące, nie mówiąc już o dwóch obowiązkowych balach każdej zimy. W takich razach ojciec nie liczył się z kosztami, lecz starał się urządzić wszystko jak najlepiej. Równocześnie zaś — w powszednim naszym życiu praktykowało się takie skąpstwo, że gdybym zaczął opowiadać szczegóły, uznano by to za przesadę. O jednym pretendencie do tronu francuskiego, który wsławił się wspaniałymi wyprawami myśliwskimi, opowiadają, że w domu jego liczono nawet ogarki z łojówek. Taką drobnostkową oszczędność we wszystkim zachowywano i w naszym domu, a skąpstwo posuwano tak daleko, że my, dzieci, gdy wyrośliśmy, znienawidziliśmy oszczędność i wyrachowanie. Zresztą, na Starej Koniuszennej taki sposób życia wzbudzał tylko tym większy ogólny szacunek dla mego ojca.

— Stary książę — mówili wszyscy — jest trochę skąpy w domowych wydatkach, ale za to wie, jak przystoi żyć szlachcicowi.

Na naszych cichych i czyściutkich ulicach takie właśnie życie było w szczególnym poważaniu. Jeden z naszych sąsiadów, generał Durnowo, prowadził dom na szeroką stopę, a mimo to codziennie między panem i kucharzem dochodziło do przekomicznych scen. Po śniadaniu stary generał paląc fajkę sam dysponował obiad.

— No, bracie — mówił do kucharza, który zjawiał się w małej jadalni w śnieżnobiałej kurtce i kołpaku — dziś nas będzie niewiele, nie więcej niż dwóch, trzech gości, ugotuj nam zupę z jaką bądź nowaljką, z zielonym groszkiem, fasolką...

— Słucham, jaśnie wielmożny panie!

— Potem — na drugie danie, co sam uważasz.

— Słucham, jaśnie wielmożny panie.

— Szparagi, naturalnie, jeszcze trochę za drogie, choć widziałem wczoraj w sklepie takie piękne pęczki...

— Właśnie, jaśnie wielmożny panie, po cztery ruble za pęczek.

— Zgadza się. No, słuchaj, twoje pieczyste z kurcząt i indyka sprzykrzyło się już nam śmiertelnie! Wymyśl coś nowego.

— Może jaką zwierzynę, jaśnie wielmożny panie?

— Tak, tak, bracie, można i zwierzynę, co bądź dla odmiany. Gdy wszystkie sześć dań zostały w taki sposób omówione, generał zapytywał:

— No, a ile chcesz na wydatki? Chyba trzy ruble wystarczy?

— Dziesięć rubli, jaśnie wielmożny panie.

— E, kochanku, nie pleć głupstw! Masz trzy ruble. Sam wiesz, że to aż nadto dosyć.

— Cztery ruble — szparagi, półtrzecia — jarzyna...

— Ależ, kochanku, miej sumienie! No, zresztą, masz jeszcze •siedemdziesiąt pięć kopiejek, ale, pamiętaj, oszczędzaj!

Targi przeciągały się około pół godziny. Wreszcie zgadzali się na sumę siedmiu rubli i dwudziestu pięciu kopiejek, ale pod warunkiem, że obiad następnego dnia będzie kosztował tylko półtora rubla. Generał, uszczęśliwiony, że załatwił wszystko tak korzystnie, kazał zaprzęgać do sań i objeżdżał modne magazyny; powracał promieniejący i przywoził żonie z najlepszego francuskiego magazynu flakonik wykwintnych perfum, które kosztowały go szaloną sumę, córce jedynaczce zaś oznajmiał, że przyniosą po południu od "madame" takiej a takiej bardzo "skromniutką", lecz bardzo drogą aksamitną narzutkę do przymierzenia.

Cała nasza liczna rodzina ze strony ojca żyła w taki sam sposób. Jeśli czasami budziły się jakieś nowe dążności, przybierały zwykle formę religijną. Tak na przykład, ku wielkiemu zgorszeniu "całej Moskwy", jeden z książąt Gagarinów (15) wstąpił do zakonu jezuitów; drugi młody książę zamknął się w klasztorze, a kilka starych dam zostało zapamiętałymi dewotkami.

Bywały i wyjątki. Jeden z naszych bliskich krewnych, nazwę go Mirskim (16), spędził młodość w Petersburgu, gdzie służył w gwardii. Mało dbał o zaszczyt posiadania własnego pańszczyźnianego krawca lub tapicera. Dom jego był wspaniale urządzony i umeblowany, a sam ubierał się u najlepszego petersburskiego krawca. Nie lubił kart i grał tylko z paniami, za to miał inną słabostkę: lubił smaczny stół i tracił na jedzenie niebywałe sumy.

Zwłaszcza nie szczędził kosztów i zachodu w czasie wielkiego postu i świąt wielkanocnych. W poście zagłębiał się cały w wymyślaniu najwykwintniejszych potraw rybnych. W tym celu przetrząsał sklepy w obu stolicach. Ze swych wsi dziedzicznych wyprawiał gońców do ujść Wołgi — po olbrzymiego jesiotra albo jakiegoś niezwykłego wędzonego wyza, którego natychmiast wysyłano mu ekstrapocztą, gdyż koleje nie były jeszcze znane. Kiedy zaś nadchodziła Wielkanoc, pomysłowość jego nie miała granic.

Wielkanoc to najbardziej uroczyste i radosne święto w Rosji — święto wiosny. Topnieją leżące całą zimę olbrzymie zaspy śnieżne, i burzliwe potoki zalewają ulice. Wiosna przychodzi nie jak złodziej, .skradając się z cicha i niepostrzeżenie, ale śmiało i otwarcie. Każdy dzień przynosi widoczną zmianę, a wraz ze znikającym śniegiem drzewa okrywają się rozkwitającymi pączkami. Przymrozki nocne tylko z lekka opóźniają odwilż. Za czasów mego dzieciństwa Wielki Tydzień był obchodzony niezwykle uroczyście. Tłumy ludu cisnęły się do cerkwi, zwłaszcza w Wielki Czwartek, aby słuchać tych wzruszających ustępów Ewangelii, w których mówi się o męce Chrystusa. Podczas Wielkiego Tygodnia wstrzymywano się nawet od potraw rybnych, a najpobożniejsi nie przyjmowali żadnego posiłku w Wielki Piątek. Tym bardziej uderzające było przejście do Wielkanocy.

W sobotę wszyscy udawali się do cerkwi na rezurekcję. Początek nabożeństwa, jak wiadomo, jest bardzo smutny. Ale o północy oznajmia się wieść o zmartwychwstaniu Chrystusa! Wszystkie cerkwie rozbłyskują wtedy pełnym światłem; setki dzwonnic rozbrzmiewa radosnym hejnałem dzwonów. Nastaje powszechne wesele... Cerkwie, zalane morzem światła, mienią się strojnymi toaletami pań. Nawet najuboższa kobieta postara się na Wielkanoc o nowy przyodziewek — jeżeli szyje sobie nową suknię tylko raz na rok, to z pewnością na ten właśnie dzień.

Wtedy, jak i dzisiaj, Wielkanoc była również okresem wielkiego nieumiarkowania w jedzeniu. W bogatych domach przyrządza się na święta najwymyślniejsze "paschy" [serniki] i piecze się najsmakowitsze "kulicze" [babki świąteczne]. Najbiedniejsi nawet muszą mieć choć jedną paschę i maleńki kulicz i choć jedną czerwoną "kraszankę", żeby zanieść je do poświęcenia w cerkwi i postawić na świątecznym stole.

Przeważnie zasiadano do jedzenia zaraz po powrocie z rezurekcji — w nocy, gdy poświęcone kulicze przyniesiono z cerkwi. Ale w bogatszych, pańskich domach czekano do niedzieli wielkanocnej. Olbrzymi stół nakrywano rano białym obrusem i zastawiano przeróżnymi ciastami i mięsiwami — i gdy państwo udawali się do jadalni, cała liczna służba domowa, aż do ostatniej pomywaczki, przychodziła życzyć im wesołych świąt i zamienić z nimi trzy tradycyjne pocałunki.*

Przez cały tydzień wielkanocny stał w dużym salonie zastawiony stół i każdego gościa zapraszano na zakąskę. I przy tej sposobności książę Mirski przechodził samego siebie. Nawet gdy spędzał święta w Petersburgu, umyślni posłańcy przywozili mu ze wisi specjalnie przyrządzony ser do paschy, z którego kucharz wyrabiał swego rodzaju arcydzieła sztuki. Inny posłaniec pędził do wisi nowogrodzkiej po niedźwiedzią szynkę, wędzoną wyłącznie dla książęcego wielkanocnego stołu.

Księżna spędzała cały Wielki Tydzień w nastroju bardzo przygnębionym. Odwiedzała z dwoma córkami klasztory o najsurowszej regule, gdzie nabożeństwa nocne przeciągały się po trzy, cztery godziny, i posilała się zaledwie kawałkiem czarnego chleba — w przerwach między nabożeństwami i kazaniami protestanckich, katolickich i prawosławnych kaznodziejów, na które pilnie uczęszczała. Mąż jej tymczasem objeżdżał każdego rana słynne sklepy Milutina (17), gdzie smakosze znajdują delikatesy, zgromadzone ze wszystkich stron świata. Tu książę wybierał najdroższe i najwykwintniejisze przysmaki na wielkanocny stół, a gdy w święta odwiedzały go setki gości, proszono ich, by "skosztowali" tylko tej lub owej osobliwości.

Skończyło się na tym, że książę zdołał literalnie przejeść cały swój znaczny majątek. Jego zbytkownie umeblowany dom i wspaniałe dobra ziemskie zostały sprzedane, i na starość obojgu księstwu nie pozostało nic z dawnego przepychu — nie mieli nawet własnego kąta. Musieli mieszkać przy dzieciach.

Tak płynęło życie w naszych stronach. Nic dziwnego więc, że po uwłaszczeniu chłopów prawie cała Stara Koniuszenina została zrujnowana. Ale nie chcę wyprzedzać wypadków.

VII
Byłaby rzeczą zbyt kosztowną utrzymywać tak liczną służbę jak nasza, jeśliby całą prowizję musiało się zakupywać w Moskwie. Ale za czasów poddaństwa wszystko urządzano w sposób bardzo prosty. Gdy nadchodziła zima, ojciec siadał za biurkiem i pisał:

Dla rządcy mego sioła Nikolskie, kałuskiej guberni, mieszczowskiego powiatu, nad rzeką Sereń, od księcia Aleksandra Pietrowicza Kropotkina, pułkownika i kawalera.

INSTRUKCJA
Po otrzymaniu mniejszego, jak tylko ustali się sanna, poleca się wysłać do mego domu, do miasta Moskwy, dwadzieścia pięć chłopskich sani w parę koni, licząc jednego konia z chaty, a człowieka i sanie z drugiej; naładowawszy na nie tyle a tyle ćwierci owsa, tyle pszenicy, tyle żyta, a także tyle a tyle kur, gęsi, kaczek, które powinny być zarżnięte tej zimy, dobrze zamrożone, dobrze opakowane i wysłane pod rachunkiem z wiernymi ludźmi...

W tym sensie ciągnęły się dwie stronice do pierwszej kropki. I dalej wyliczano kary, które grożą winnym, jeżeli zapasy nie przybędą w porę i w dobrym stanie do domu pod takim a takim numerem i przy takiej a takiej ulicy.

Około Bożego Narodzenia dwadzieścia pięć chłopskich sani rzeczywiście wjeżdżało w bramę i zapełniało cały wielki dziedziniec.

Gdy tylko oznajmiono ojcu o tym ważnym zdarzeniu, zaczynał wołać głośno:

— Froł! Kiriusizka! Jegorka! Gdzie jesteście? Wszystko rozkradną! Froł, idź przyjmować owies! Uliana, idź przyjmować drób! Kiriuszka, wołaj księżnę!

W całym domu wszczynało się zamieszanie. Słudzy rzucali się jak oparzeni we wszystkie strony, biegli z przedpokoju na podwórze i z podwórza do przedpokoju, ale przede wszystkim do czeladnej, żeby opowiedzieć kobietom nikolskie nowiny. "Pasza wychodzi za mąż po Bożym Narodzeniu; ciotka Anna oddała Bogu ducha" itd. Przychodziły także i listy ze wsi. Niebawem któraś z pokojówek przekradała się na górę do mego pokoju.

— Piotrusiu, sam jesteś, nauczyciela nie ma?

— Nie, jest na uniwersytecie.

— To bądź łaskaw, przeczytaj list od matki.

I czytałem naiwny list, zaczynający się stale tymi samymi słowami: "Rodzice przesyłają ci swoje błogosławieństwo na wieki." Potem szły nowiny: "Ciotka Afrosinia jest chora, bolą ją wszystkie kości. Brat jeszcze się nie ożenił, ale mamy nadzieję, że się ożeni na Przewodnią Niedzielę. Krowa ciotki Stiepanidy zdechła na Wszystkich Świętych." Po nowinach następowały dwie stronnice ukłonów: "Braciszek Paweł zasyła ukłon i siostrzyczki Maria i Daria zasyłają ukłon, i jeszcze niski ukłon od wuja Mitręgo..." i tak dalej. Mimo jednostajności tego wyliczenia, każde imię wywoływało jakąś uwagę. "Znaczy się, jeszcze żyje, biedna! Oto już dziewięć lat, jak leży bezwładna". Albo: "Patrzcie! Nie zapomniał o mnie! Znaczy, wrócił na Boże Narodzenie. Taki porządny chłopiec! Napiszecie mi list? Żeby to wtedy i o nim nie zapomnieć." Obiecywałem, ma się rozumieć, i w odpowiednim czasie pisałem list w takim samym rodzaju.

Gdy sanie zostały opróżnione, sień napełniała się chłopami. Stali w sukmanach narzuconych na kożuszki i wyczekiwali, aż ojciec zawoła ich do gabinetu, by się rozpytać, jaki śnieg spadł i jakie są widoki na urodzaj. Nieśmiało stąpali po woskowanej posadzce i niewielu decydowało się przysiąść na brzeżku dębowej ławki. Stanowczo wymawiali się od krzeseł. Tak wyczekiwali całymi godzinami, patrząc smutnym, znużonym wzrokiem na każdego wchodzącego do gabinetu lub wychodzącego stamtąd.

Trochę później, zwykle na drugi dzień, kto bądź ze służby ukradkiem przemykał się do naszego pokoju szkolnego:

— Książę, sami jesteście?

— Tak.

— To biegnijcie, książę, prędzej do przedpokoju. Chłopi chcą się z wami widzieć. Przywieźli gościńce od mamki.

Gdy zeszedłem do przedpokoju, ktoś spomiędzy chłopów wręczał mi węzełek z gościńcem. Kilka żytnich placuszków, z pół tuzina jaj na twardo i kilka jabłek. Wszystko to było zawinięte w pstrą perkalową chustkę.

— Oto dla ciebie gościńce od mamki Wasylisy. Czy jabłka nie zmarzły przypadkiem? Zdaje się, że nie. Całą drogę trzymałem je w zanadrzu. Nie daj Boże, jaki mróz! — I szeroka, brodata twarz promieniała uśmiechem, a spod gęstej strzechy wąsów błyszczały dwa rzędy oślepiającej białości zębów.

— A to dla brata od jego mamki, Anny — dodawał drugi, wręczając mi taki sam węzełek. — Biedaczek, mówiła, pewnie nigdy nie naje się porządnie tam, w korpusie.

Czerwieniłem się i nie wiedziałem, co odpowiedzieć. W końcu mamrotałem:

— Powiedz Wasylisie, że całuję ją; to samo powiedz Annie od brata.

Przy tych słowach twarze chłopów jeszcze bardziej się rozjaśniały.

— Dobrze, na pewno powiem, to się rozumie.

Kiryła, stróżujący u drzwi gabinetu ojca, zaczynał szeptać:

— Biegnijcie czym prędzej na górę, paniczu, papa zaraz wyjdzie.

— Nie zapomnijcie chustki, oni chcą ją zabrać z sobą z powrotem — szeptał znowu, doganiając mnie na schodach.

Gdy starannie składałem podniszczoną chustkę, brała mnie ogromna chęć posłania jakiegoś podarku Wasylisie.

Ale nie miałem nic swojego — nie miałem nawet zabawek. Nigdy nie dostawaliśmy kieszonkowych pieniędzy na drobne wydatki.

Najlepsze dla nas czasy to naturalnie okres pobytu na wsi. Nadchodziła wiosna. Śnieg topniał i wzdłuż chodników spływały Preczistienką w dół szumiące potoki wody. Koło bulwaru łączyły się z inną, jeszcze bardziej hałaśliwą rzeczułką, która spadając ulicą Siwcew Wrażek unosiła puste butelki, studenckie zeszyty i różne śmiecie. Woda tworzyła przy bulwarze duże jezioro. Robiło się co dnia cieplej i wszystkie nasze myśli krążyły wokół Nikolskiego. Oto minęła już pierwsza połowa maja. Bez chyba już przekwitł na wisi, lecz w naszym domu nie zaczęto jeszcze zbierać się w drogę. Wreszcie pewnego pięknego dnia wjeżdżało w podwórze pięć lub sześć chłopskich wozów, naładowanych owsem i mąką — to są wozy "na obóz". Zaczynają się przygotowania do drogi. Nauka nasza postępuje coraz wolniej. Co chwila przerywamy nauczycielowi pytaniami, czy mamy zabrać z sobą tę lub ową książkę. Znacznie wcześniej niż inni zaczynamy pakować książki, tablice i zabawki własnego wyrobu.

Z wozowni wytacza się na podwórze olbrzymią sześcioosobową karetę na wiszących resorach, powóz i tarantas; z gabinetu słychać głośny krzyk ojca. Ochmistrz, stangreci, macocha — wszyscy mają za swoje. Okazuje się, że należy oddać pojazdy do reperacji, podkuć konie czy też naprawić chomąta.

Istotnie, wyjazd na wieś to rzecz niełatwa. Trzeba przetransportować na odległość dwustu trzydziestu wiorst od Moskwy całą rodzinę, a więc dziesięć do dwunastu osób, całą służbę oraz sprzęty domowe i kuchenne.

Wreszcie chomąta i pojazdy są zreperowane, "ważę", to jest duże, płaskie walizki, które się kładzie na pudle wielkiej karety, są na swoim miejscu, jeden wóz pełen olbrzymich skrzyń z pustymi słojami, które mają na jesieni wrócić zapełnione konfiturami i konserwami. Na innym wozie materace, pościel, trochę mebli nie nadających się już do użytku w mieście, lecz przydatnych na wsi... Czy też szkapiny chłopskie udźwigną tak wyładowane wozy! Chłopi co dnia zapełniają przedpokój czekając na rozkaz wyjazdu. Stękają, kłaniają się w pas, wycierają twarze kraciastymi szmatkami i wzdychają ciężko. Czas do domu, pracy tam co niemiara. Wysłano ich z furmankami i końmi do Moskwy, ma to być zaliczone na pańszczyznę, ale kto wie — czy zaliczą wszystkie dni pobytu w Moskwie? A przecież w domu huk roboty, i oto Aksinia, wyczekawszy odpowiedniej chwili, mówi do macochy niby mimochodem:

— Chłopi lamentują, muszą wracać do domu, szykować się do sianokosów.

— Wielki czas — odpowiada macocha — ale książę nie może sobie dać rady z interesami.

Mija jeden dzień, drugi, trzeci. Ojciec po całych rankach wciąż pisze w gabinecie, a wieczory spędza w klubie; naładowane wozy stoją na podwórzu, a jeszcze nie ma rozkazu wyruszenia w drogę.

Wreszcie któregoś wieczoru woła się do gabinetu ochmistrza Froła, i "pierwsze skrzypce", Michajłę Alejewa. Ochmistrz dostaje sakiewkę z pieniędzmi na "strawne" dla całej służby, licząc po piętnaście kopiejek srebrem na wyżywienie mężczyzny i po dziesięć kopiejek na kobietę, oraz długi "rejestr", w którym figuruje przeszło czterdzieści osób, a więc orkiestra w komplecie, kucharze i kuchciki, pomywaczki, kucharki, Sekletinia, żona kucharza Andrzeja (był jeszcze krawiec Andrzej), obdarzona sześciorgiem dzieci, zezowata Pola, kucharz Miszka (miał czterdzieści lat) i tak dalej.

Następnie Michajło Alejew, onże pierwsze skrzypce, otrzymuje napisaną przez ojca dużymi literami instrukcję, znajdującą się w wielkiej kopercie z kupą piasku.

Dla mojego poddanego Michajły Alejewa, od księcia Aleksandra Pietrowicza Kropotkina, pułkownika i kawalera.

INSTRUKCJA
Rozkazuję ci wyruszyć z moim obozem w dniu takim a takim, o szóstej godzinie rano, z miasta Moskwy do wsi mojej Nikolskie, kałuskiej guberni, mieszczowskiego powiatu, nad rzeką Sereń, o dwieście trzydzieści wiorst od tego domu; przestrzegać dobrego zachowania się powierzonych ci ludzi, a jeśli który z nich dopuści się pijaństwa, warcholstwa lub nieposłuszeństwa, to powinieneś udać się do najbliższego miasta — Podolska albo Małojarosławca — do naczelnika służby garnizonowej i w moim imieniu prosić o przykładne ukaranie. Masz przede wszystkim doglądać całości powierzonych ci rzeczy i jechać zgodnie z następującą marszrutą:

Pierwszego dnia zatrzymać się w takiej a takiej wsi dla popasu koni.

Na drugi dzień przenocować w mieście Podolsku... I tak dalej.

Nazajutrz, o dziesiątej, zamiast o szóstej — punktualność nie zalicza się do rzędu cnót rosyjskich ("Chwała Bogu, nie jesteśmy Niemcami!") — tabor wozów wyruszał w drogę. Sznur służby wyciągał się wzdłuż zaułków Sztatnego i Dienieżnego, potem w górę Preczistienką, kierując się na most Krymski i potem do bramy Kałuskiej. "Orkiestra" przeistaczała się w jakichś Cyganów, ubranych w najprzeróżniejsze kazakiny i opończe; starzy i młodzi, kobiety i dzieci wlekli się wzdłuż moskiewskich ulic w kierunku bramy Kałuskiej. Póki szło się przez Moskwę, poty surowo przestrzegano, aby "ludzie" przyzwoicie wyglądali; bezwarunkowo było wzbronione wpuszczać szarawary w buty i opasywać się pasem. Ale gdy się wyszło na szeroką szosę Warszawską, karność znikała. Kiedy po dwóch, trzech dniach dopędzaliśmy tabor, zwłaszcza jeżeli było wiadome, że ojciec pozostał w Moskwie i przyjedzie później pocztowymi końmi, nasza służba, w jakichś długich kaftanach, o pokrytych kurzem, opalonych twarzach, podpierająca się kijami własnej roboty, podobna była raczej do koczującego taboru cygańskiego niżeli do służby książęcego domu.

Dzieci siedziały na wierzchu i w tyle naładowanych wozów, tam czasem siadały kobiety, lecz mężczyźni szli pieszo całe dwieście trzydzieści wiorst, krztusząc się od kurzu w czasie upału i grzęznąc w błocie podczas niepogody.

Tak działo się wszędzie na Starej Koniuszennej. Podobne obozy wyruszały co wiosnę ze wszystkich szlacheckich domów, w taki sam sposób wędrowała w owych czasach służba wszystkich siedzib pańskich. Kiedy widzieliśmy gromadę sług przechodzących jedną z naszych ulic, wiedzieliśmy, że Apuchtinowie albo Prianisznikowowie przenoszą się na wieś.

Wozy odjeżdżały w końcu, my wciąż jeszcze pozostawaliśmy na miejscu. Po kilku dniach nadchodziła wreszcie radosna dla nas chwila. Sprzykrzyło się już wałęsać po opustoszałych pokojach, w których wszystkie meble okryto białymi pokrowcami, tak samo jak zwierciadła, zegary z brązu itp., toteż oczekiwaliśmy upragnionej chwili wyjazdu. Zdarzało się, że na ostatek ojciec wołał Saszę lub mnie i kazał przepisywać do dużej, grubej księgi swoje ostatnie, tasiemcowe rozporządzenia, adresowane do sołtysów sioła Nikolskie, wsi Basowa oraz wsi Kamienka, aż wreszcie wręczał macosze szary, zapisany dużymi literami arkusz papieru i odczytywał go głośno:

Dla księżnej Jelizawiety Markowny Kropotkinej, urodzonej Karandino, od księcia Aleksieja Pietrowicza Kropotkina, pułkownika i kawalera.

INSTRUKCJA
Wymarsz o godzinie ósmej rano, w maju, dnia takiego a takiego.
1. Przejazd do stacji takiej a takiej, długości piętnastu wiorst.
2. Przejazd do miasta Podolska itd. aż do Nikolskiego.

Co prawda, maj dawno upłynął i wyjeżdżaliśmy, zamiast o godzinie ósmej rano w myśl "instrukcji", o trzeciej po południu, lecz ojciec przewidział to i omówił w następnym paragrafie:

Jeśli zaś — wbrew oczekiwaniom — wyjazd Waszej Wielmożności nie nastąpi w oznaczonym dniu i godzinie, upoważnia się Waszą Wielmożność postąpić wedle własnego uznania, aby nie przemęczyć powierzonych jej koni i podróż tę doprowadzić do pomyślnego zakończenia.

Jakże cieszyli się wszyscy przy odczytywaniu tego dokumentu. Wszyscy, nie wyłączając służby, siadali na chwilę w salonie na brzegu krzesła, następnie macocha udając, że jest bardzo przejęta, kładła znak krzyża i błogosławiła nas przed drogą, po czym żegnaliśmy się z ojcem.

Duża, zaprzężona w szóstkę koni kareta podjeżdżała przed ganek: cztery konie szły rzędem, z forysiem; był nim kulawy Filka z wykręconymi do wewnątrz nogami (jeszcze gdy był dzieckiem, koń kopnął go w twarz, tak że nos miał skręcony na bok; biedak nie urósł jak należy i chociaż miał już przeszło dwadzieścia pięć lat, wyglądał na wyrostka, dlatego został forysiem).
Jakich tylko rzeczy nie upychano do karety!

— To dla twej matki nieboszczki kupiłem ten powóz w Warszawie, warszawska robota — powiadał do mnie ojciec.

Wysuwano z karety składane schodki i do pojazdu wchodziło z łatwością aż sześć, czasem nawet siedem osób: macocha, Lenoczka (18), Paulinka, Maria Markowna, Zofia Markowna, czasem Helena Markowna i Aksinia.

Następnie podjeżdżał powóz, do którego właził Poulain, nauczyciel Smirnow i my, dzieci, czasem Helena Markowna i któraś pokojówka — wszystko to było dokładnie zaznaczone w instrukcji.

Tarantas ojca często pozostawał na dziedzińcu, ojciec zawsze wynajdywał pretekst, aby zatrzymać się jeszcze przez kilka dni w Moskwie.

— Błagam cię, Aleksy, nie chodź do klubu — szeptała macocha żegnając się z ojcem.

Wreszcie, ku ogólnemu zadowoleniu — ruszaliśmy.

Ojciec przyjeżdżał później pocztowymi końmi. Czasami udawał się z Moskwy na objazd swego okręgu ochrony wewnętrznej i do Nikolskiego trafiał o wiele później — przeważnie w sierpniu, na dzień swych urodzin.

Ileż radości dostarczała nam ta powolna, pięć dni trwająca jazda "swoimi końmi" z Moskwy do Nikolsikiego!

Droga stanowiła niewyczerpane źródło przyjemności dla nas, dzieci. Etapy dzienne były krótkie: od dwudziestu do dwudziestu pięciu wiorst rano, przed spiekotą, i tyleż po południu; jechaliśmy więc bez pośpiechu, gdzie zaś droga prowadziła pod górę lub w dół, konie kroczyły stępa, a my wyskakiwaliśmy z powozu i szliśmy pieszo. Wpadało się przy tym do lasu, aby zebrać trochę poziomek, lub też po prostu szliśmy ścieżką obok szosy, na której spotykało się partie pobożnych pielgrzymów i dużo różnego ludu wędrującego pieszo z jednej wsi do drugiej.

Na popasy i na noc zatrzymywaliśmy się albo w znajdujących się przy szosie ładniutkich, dobrze utrzymanych stacyjkach pocztowych, malowanych na kolor ceglasty, albo — najczęściej — w zajazdach, w dużych wsiach, które ciągnęły się wzdłuż drogi. Kolej w owych czasach nie istniała i długie, nie kończące się tabory sunęły, zwłaszcza jesienią, szosą prowadzącą z Warszawy do Moskwy. Oczywiście, najpierw posyłano na zwiady Tichona, mistrza do wszystkiego, i dopiero po uprzednim ustaleniu ceny owsa i siana, wjeżdżano na obszerne, grząskie podwórze jakiegoś zajazdu. Targowano się do upadłego.

— Musicie, człowieku, szanować księżnę, co roku u was staje — zapewnia macocha gospodarza.

— Wiadomo, mateńko, jaśnie pani, jakże bym nie szanował — zapewnia z kolei gospodarz.

Pojazdy wjeżdżają wreszcie do bramy, zaczyna się wyładunek.

Kucharz Andrzej kupuje kurę i gotuje rosół. Przynoszą nam gary nie zbieranego mleka; na stole zjawia się samowar.

My, dzieci, oglądamy tymczasem podwórze, gdzie wszystko jest dla nas nowe i interesujące: świnie, grzęznące aż po uszy w płynnym błocku, cielęta i tonące prawie w nawozie kury. Mamy ochotę pobawić się z dzieciarnią, ale nie wolno. Czasami, póki koniom dają obrok, biegniemy do sąsiedniego gaju na poziomki.

Wieczorem jeszcze większa krzątanina. Z karety i powozu znoszą poduszki, i ściele się łóżka, dla mas przynoszą świeżego siana, kładą je na podłodze, przykrywają prześcieradłami, szalami i cały wędrowny tabor rychło pogrąża się we śnie.

Tak się dzieje przez pięć dni.

Nocujemy zazwyczaj w Małojarosławcu, i Poulain nie omieszka nigdy udać się z nami na pole bitwy, gdzie w 1812 roku Rosjanie daremnie usiłowali zatrzymać Napoleona w czasie jego odwrotu spod Moskwy. Poulain tłumaczył nam, jak Rosjanie starali się zatrzymać Napoleona i jak Wielka Armia odparła ich i przebiła się przez nasze linie bojowe. Opowiadał wszystko z takimi szczegółami, jak gdyby sam osobiście brał udział w bitwie. Tu kozacy próbowali obejść Francuzów, ale Davout czy jakiś inny marszałek rozbił ich i gnał — het! aż do tego wzgórza, które widać na prawo. O tam, lewe skrzydło armii napoleońskiej rozproszyło rosyjską piechotę, a tu sam Napoleon poprowadził starą gwardię na centrum wojsk Kutuzowa i okrył siebie i gwardię nie więdnącą sławą.

Raz pojechaliśmy starą kałuską drogą i zatrzymaliśmy się w Tarutinie. Tu monsieur Poulain nie był tak wymowny, bo tu, po krwawej bitwie, Napoleon, który zamierzał iść na południe, zmuszony był cofać się starą drogą na Smoleńsk i powtórnie przechodzić przez miejscowości, spustoszone podczas pochodu na Moskwę. Ale (tak wypadało z opowiadań pana Poulain) wszystko to nastąpiło jedynie dlatego, że Napoleon został oszukany przez swoich marszałków. Inaczej poszedłby na Kijów i Odessę i jego sztandary powiewałyby nad brzegami Morza Czarnego.

Najwięcej radości było, gdy dojeżdżaliśmy do Kaługi — nie tyle ze względu na słynne ciasto kałuskie z imbirem, które podobno mierzono na łokcie, ile dlatego, że tutaj kończyła się nasza podróż wielkim traktem. Ta niewiarygodnej szerokości droga, obsadzona z obu stron podwójnym rzędem brzóz, była rzeczywiście okropna. Szła ona przez cały czas pod górę i w dół — na dole zaś, bez względu na pogodę, niezmiennie była topiel, pełna ciekłej czerwonej gliny. Jest, oczywiście, mostek, ale nikt nie ma odwagi nań wjechać; zarówno pocztowe trójki, jak tym bardziej nasze ciężkie pojazdy zawsze objeżdżały te mostki i — po uprzednim rekonesansie terenu z prawej i lewej strony oraz opuszczeniu ekwipaży przez wszystkich pasażerów — obowiązkowo z krzykiem i pohukiwaniem wjeżdżały w sam środek bagniska.

Nieszczęsne konie, czasem wspomagane przez dodanych na przyprzążkę towarzyszy, potrafiły w jakiś sposób wyciągnąć ciężkie pojazdy z topieli, w której, jak się wydawało, miały zostać na zawsze.

O tej porze olbrzymie obozy czumaków*, wiozące sól, wlokły się tą samą drogą. Ulubionym zajęciem naszej służby dworskiej było przedrzeźnianie czumaków: "Gzy chochoł mazepa szuwaks zjadł?", na co czumacy, ubrani w koszule i szarawary ze zgrzebnego płótna, umazane dziegciem, niezmiennie odpowiadali wyzwiskami.

Tuż za Kaługą zaczynał się olbrzymi bór sosnowy. Siedem wiorst trzeba było jechać po piasku, w którym grzęzły konie i pojazdy, te ostatnie aż po piasty kół. Cały czas, aż do przeprawy przez Ugrę, szliśmy pieszo. Ten siedmiowiorstowy spacer w borze sosnowym, wśród prastarych sosen, łączy się z najmilszymi wspomnieniami mego dzieciństwa.

Rozsypujemy się po lesie. Wyprzedzałem wszystkich (oczywiście wtedy, gdy Poulain już nas opuścił) i szedłem cały czas sam. Po obu stronach rosną stuletnie czerwone sosny. W małym jarze szemrze zimna woda strumyka, przy którym ktoś zostawił dla użytku przechodniów mały czerpak z kory brzozowej, przytwierdzony do rozwidlonego kija. Napiję się wody i idę dalej, wciąż dalej — samotny, aż skończy się puszcza i powozy po dostaniu się na lepszą drogę dogonią mnie. W tym lesie narodziła się moja miłość do przyrody i niejasne pojęcie o nieskończonym jej życiu. Za lasem przeprawiamy się promem przez Ugrę i jedziemy pod górę, mijając niezwykle zaniedbaną wieś. "Udzielni"*  — mówią nam tłumacząc tę niesłychaną nędzę. Za tą wsią zawracamy z głównej drogi na boczną, polną.

Koniom jest chyba ciężej na polnej drodze. Lecz wszystkim robi się jakoś weselej na duszy, gdy powozy zaczynają toczyć się wąską ścieżką wrzynającą się głęboko w pola, tak że można dotknąć ręką chylących się kłosów. Jedzie się bez koni przyprzężnych, jeśli zaś pozostaje trójka, muszą się one wciąż potykać, wdrapując się na zbocza, i iść jak najbliżej hołobli — a mimo to nawet konie biegną raźniej, szczypiąc trawę po skrajach drogi; wydaje się, że i one czują bliski kres podróży.

Oto wreszcie najnędzniejsza wioska Kramino, złożona z na wpół rozwalonych, kurnych chat, a za nią wkrótce zobaczymy dobrze nam znane miejsca: sioło Wysokie, majątek księcia Wołkońskiego, później zaś pagórek, z którego widać oddaloną o siedeni wiorst jasnożółtą dzwonnicę naszego Nikolskiego. Oto mijamy wreszcie "ostatnią wierzbę", "popią łąkę", przecinamy olbrzymi plac, gdzie odbywa się nikolski jarmark, jedziemy wzdłuż długiego muru z kamienia i ziemi i nareszcie wjeżdżamy na szeroki dziedziniec majątku.

Nikolskie najdoskonalej odpowiadało cichemu życiu ówczesnych obywateli ziemskich. Nie było tam przepychu, jaki się spotykało w bogatszych siedzibach. Ale smak artystyczny przejawiał się w rozkładzie zabudowań, ogrodu i w całym urządzeniu. Oprócz głównego, niedawno wystawionego przez ojca domu, w dużym podwórzu znajdowało się jeszcze kilka oficyn. Dawały one swoim mieszkańcom większą swobodę, nie naruszając zarazem bliskich stosunków, wytwarzanych przez wspólne pożycie rodzinne. Rozległy owocowy "górny ogród" ciągnął się do cerkwi; na południowym stoku prowadzącym do rzeki znajdował się ogród spacerowy. Tu rozciągały się klomby kwiatowe na przemian z alejami, wysadzanymi lipami, bzem i akacjami. Z balkonu głównego domu roztaczał się wspaniały widok na rzekę i szczątki usypanej z ziemi "twierdzy" Sereńskiej, w której Rosjanie bronili się niegdyś mężnie przed oblegającymi Tatarami. Dalej rozpościerało się olbrzymie, żółciejące morze kłosów, obramowane na horyzoncie szlakiem lasów.

We wczesnym dzieciństwie zajmowaliśmy z bratem i monsieur Poulain jedną z oficyn. Odkąd system nauczania naszego nauczyciela złagodniał wskutek interwencji Leny, byliśmy z nim w najprzyjaźniejszych stosunkach. Ojca latem nigdy prawie nie było w domu; całe lato spędzał na przeglądach wojsk. Macocha niewiele zajmowała się nami, zwłaszcza gdy urodziła się jej córka, Paulina. Przebywaliśmy więc ciągle z monsieur Poulain i spędzaliśmy z nim czas wesoło: chodził kąpać się z nami, lubił grzybobranie, polował na drozdy i nawet na wróble.

Starał się wszelkimi sposobami rozwijać w nas odwagę. Ponieważ baliśmy się wychodzić po zapadnięciu zmroku, usiłował odzwyczaić nas od tej zabobonnej trwogi. Początkowo nauczył nas chodzić po ciemnym pokoju, następnie zaś również po ogrodzie późnym wieczorem. Podczas spaceru kładł nieraz swój składany nóż z grajcarkiem, z którym nigdy się nie rozstawał, pod ławką w ogrodzie i gdy się ściemniło, posyłał nas po niego. Ileż przyjemności i miłych rozrywek mieliśmy na każdym kroku! Lasy, spacery nad rzeką, wdrapywanie się na stoki starej twierdzy, gdzie Poulain objaśniał nam, jak Rosjanie jej bronili i jak.

Tatarzy ją wzięli — czasami przypadkowe spotkania z wilkami. Zdarzały się i małe przygody. Raz monsieur Poulain wyrósł w oczach naszych na bohatera: wyratował z rzeki tonącego Aleksandra.

Czasami wybieraliśmy się na przechadzkę i grzybobranie wielkim towarzystwem, całą rodziną, razem z pokojówkami. Wtedy herbatę piliśmy w lesie na pasiece, gdzie mieszkał stuletni pasiecznik z małym wnuczkiem. Albo też robiliśmy wycieczkę do i jednej z naszych wsi, gdzie był wykopany głęboki staw, w którym poławiano tysiące złocistych karasi. Część połowu szła na rzecz dziedzica, a resztę rozdzielano pomiędzy chłopów. Moja mamka mieszkała w tej wsi. Rodzina jej była jedną z najbiedniejszych. Składała się — oprócz męża — z małego chłopczyka, już pomagającego w gospodarstwie, i dziewczynki, mojej mlecznej siostry, która później została kaznodziejką i "bogarodzicą" sekty raskolników, do której należała. Mamka była ogromnie rada, gdy przychodziłem ją odwiedzić. Uczęstować mnie mogła tylko śmietanką, jajami, jabłkami i miodem. Ale jej miłość i pieszczoty czyniły na mnie głębokie wrażenie. Nakrywała stół obrusem śnieżnej białości (czystość to jeden ze składników religijnego kultu starowierców), podawała poczęstunek na lśniących drewnianych talerzach, serdecznie rozmawiała ze mną jak z rodzonym synem. Muszę powiedzieć to samo o mamkach moich dwóch starszych braci, Mikołaja i Aleksandra. Należały one także do rodzin biorących czynny udział w dwóch odszczepieńczych sektach w Nikolskiem. Rzadko kto wie, ile dobroci kryje się w sercu rosyjskiego chłopa, choć zdawałoby się, że wieki całe srogiego ucisku powinny były zniechęcić go i rozgoryczyć.

W dni słotne monsieur Poulain miał dla nas niewyczerpany zapas historyjek, zwłaszcza o wojnie hiszpańskiej. Prosiliśmy go ciągle, by nam na nowo opowiadał, jak został raniony w bitwie, i za każdym razem, gdy dochodził do miejsca, jak poczuł, że ciepła krew spływa mu do buta, obsypywaliśmy go pocałunkami i nadawaliśmy mu różne najtkliwsze imiona.

Wszystko, jak się zdawało, usposabiało nas do zawodu wojskowego: zamiłowanie ojca (jedyną zabawką, którą, o ile sobie przypominam, kupił nam, była strzelba i prawdziwa budka strażnicza), wojenne opowiadania Poulaina, a nawet biblioteka, która była do naszej dyspozycji. Biblioteka ta należała niegdyś do dziada naszej matki, generała Repnińskiego (19), wybitnego wojskowego z XVIII wieku, i składała się z dzieł w większości francuskich, poświęconych historii wojen, taktyce i strategii, które to dzieła były pięknie oprawne w skórę i ozdobione licznymi rycinami. Najmilszą naszą rozrywką w czasie niepogody było przeglądanie tych obrazków, przedstawiających różną broń, od czasów Izraelczyków poczynając, i plany wszystkich bitew od czasów Aleksandra Macedońskiego. Ciężkie tomy były też wspaniałym materiałem budowlanym dla wznoszenia mocnych twierdz, które czas jakiś wytrzymywały ciosy taranu i pocisków, wyrzucanych z archimedesowej katapulty (ta ostatnia, zresztą, wkrótce została wzbroniona, bo kamienie niechybnie trafiały w okna). Mimo to ani ja, ani Aleksander nie zostaliśmy wojskowymi. Literatura lat sześćdziesiątych zatarła w nas wpływ tego wszystkiego, czego nas uczono w dzieciństwie.

Monsieur Poulain był tego samego zdania o rewolucjach, co tygodnik orleanistów "Illustration Francaise", którego stare numery otrzymywał od jednego z przyjaciół, Francuza, mającego na Arbacie zakład farbiarski. Znaliśmy bardzo dobrze wszystkie ilustracje tego czasopisma. Przez długi czas wyobrażałem sobie rewolucję nie inaczej, jak tylko w postaci śmierci pędzącej na koniu, z czerwonym sztandarem w jednej ręce i kosą w drugiej, żeby kosić ludzi. Taki był rysunek w "Illustration". Teraz myślę jednakże, że nieprzyjazne nastawienie Poulaina ograniczało się do rewolucji 1848 roku, ponieważ jedno z jego opowiadań o rewolucji 1789 roku wywarło na mnie głębokie wrażenie.

Tytułu książęcego używano w naszym domu przy każdej odpowiedniej i nieodpowiedniej sposobności. Prawdopodobnie raziło to niemile Poulaina, bo raz począł nam opowiadać o wielkiej rewolucji. Nie mogę sobie teraz przypomnieć wszystkiego, co mówił, pamiętam tylko jego opowiadanie o tym, jak "hrabia Mirabeau" i inni zrzekli się swoich tytułów i jak Mirabeau, żeby wykazać pogardę dla arystokratycznych pretensji, otworzył warsztat z szyldem "Krawiec Mirabeau" (opowiadam tę historię, jak ją słyszałem od Poulaina). Przez długi czas potem rozmyślałem, jakie zajęcie wybrałbym sobie, żeby móc wypisać na szyldzie: i "taki a taki rzemieślnik Kropotkin". Potem mój nauczyciel Smirmow i ogólny demokratyczny duch literatury rosyjskiej skłonił i mnie do podobnego postępowania, i gdy zacząłem pisać powieści co nastąpiło w dwunastym roku mego życia — podpisywałem się po prostu: Piotr Kropotkin. To samo robiłem i później, gdy byłem w służbie wojskowej, nie bacząc na uwagi mych zwierzchników.

W okolicach Nikolskiego było dużo majątków szlacheckich.

Trudno o znalezienie w Rosji centralnej piękniejszych miejscowości letniskowych niż wybrzeża rzeki Sereny. Stoki wysokich wzgórz wapiennych, gdzieniegdzie poprzerzynane głębokimi jarami i dolinami, opadają łagodnie ku rzece, na drugim zaś brzegu rozpościerają się łąki, co roku na wiosnę zatapiane przez wezbrane wody; dalej ciągną się ciemne, cieniste lasy, przecięte dolinami szybko płynących rzeczułek. Tu i ówdzie widać otoczone sadami dwory ziemiańskie, a ze szczytu pagórków można przy pierwszym już spojrzeniu naliczyć co najmniej siedem dzwonnic cerkiewnych. Wśród żytnich pól rozłożyło się kilkadziesiąt wsi.

Rodzina nasza prawie nie utrzymywała stosunków towarzyskich z sąsiadami. Jedynie właściciele najbliżej położonych majątków odwiedzali nas od czasu do czasu. Najbliższymi naszymi sąsiadami byli Tołmaczowowie. Rzadkie były tygodnie, kiedy na dziedzińcu nie rozlegał się turkot ich starej, dużej karety, zaprzężonej w parę kudłatych koni. Kareta zatrzymywała się przed gankiem frontowym i wydostawała się z niej cała rodzina — ojciec, matka i dzieci.

Iwan Sidorowicz Tołmaczow, głowa rodziny, był wysokim, okazałym mężczyzną. Ciągle prawował się ze swoimi chłopami pańszczyźnianymi, pisał do Petersburga skargi na przedstawicieli miejscowych władz i był stale zaabsorbowany układaniem przeróżnych projektów, mających na celu wzmocnienie władzy dziedzica nad poddanymi.

Zazwyczaj Tołmaczow, zaledwie wszedł do pokoju, już zaczynał głośno perorować:

— Dzień dobry, droga księżno, a czy wie pani, że wczoraj napisałem do Petersburga, do ministra. Piszę do niego po raz drugi: na pierwszy list nie otrzymałem odpowiedzi. W Petersburgu nie troszczą się o nasze potrzeby, a cóż sami możemy poradzić z tym bydłem, z chłopami? Proszę tylko sobie wyobrazić: niedawno jeden z nich mi groził, mnie — szlachcicowi z dziada pradziada, który osiemnaście lat strawił na państwowej służbie i który od tylu lat cieszy się łaskami waszej książęcej mości — jak to się pani podoba, księżno?...

Brat Tołmaczowa był emerytowanym generałem. Będąc w randze pułkownika zrobił duży majątek, zmniejszając racje żołnierzy i sprzedając sukno, jakie przydzielano na żołnierskie szynele. Poza tym zmuszał żołnierzy, którzy znali się na jakimś rzemiośle, aby na niego pracowali. Generał Tołmaczow miał bardzo wysokie o sobie mniemanie, mówił zawsze uroczystym tonem i z wielką pewnością siebie.

Swoim sąsiadom-ziemianom, mniej od niego zamożnym lub mającym niższy stopień wojskowy, podawał, witając się, tylko dwa palce — i to z taką miną, jak gdyby świadczył im wielkie honory. Natomiast gdy zbliżał się, by ucałować "rączkę" naszej macochy, zginał się nisko i stale powtarzał to samo zdanie:

— Zawsze twierdzę w Petersburgu, iż mieć latem w sąsiedztwie ludzi tak szanowanych i czcigodnych jak pani, droga księżno, jest wielkim szczęściem.

Po czym pytał, czy może zapalić, i zaciągając się papierosem mówił:

— Gdy byłem dowódcą pułku, piłem zawsze wyłącznie rosyjską czystą i paliłem zwykłą machorkę... nie ma nic lepszego dla zdrowia jak machorka bez domieszek...

A mówiło się to tylko w tym celu, aby raz jeszcze podkreślić szacunek dla dam.

Tołmaczowowie zwykle przyjeżdżali do nas ze swoimi dwiema córkami i synem. Starsza córka była bardzo spokojną dziewczynką. Na swoje nieszczęście, wychowywała się w arystokratycznym petersburskim instytucie "dla szlachetnie urodzonych panien" i tam wpojono jej tak fałszywe pojęcia o życiu i ludziach, że gdy po ukończeniu instytutu zetknęła się z rzeczywistością, doznała wielkiego rozczarowania i skończyło się na tym, że przywdziała habit zakonny.

Młodsza jej siostra stanowiła zupełny z nią kontrast. Była wcieleniem radości i zdrowia; choćby nawet rozmawiało się z nią o poważnych rzeczach, zawsze wybuchała głośnym śmiechem, ale nie dlatego, iż była histeryczką — po prostu taki miała wesoły charakter. Czasem przy stole w czasie obiadu brat zwracał się do niej z całą powagą:

— Popatrz, Katiu, na sufit, widzisz, jak tam muchy spacerują do góry nogami?

To wystarczało, by Katia wybuchała tak żywiołowym śmiechem, że jedynym dla niej ratunkiem było — wstać od stołu i uciec na pewien czas do ogrodu. Gdy się nie śmiała, jej radość życia znajdowała sobie ujście w pocałunkach: ciągle całowała swych towarzyszy zabaw, zarówno dziewczęta, jak chłopców. Gdy Poulain to zauważył, wyciął nam surową reprymendę i powiedział, że jeżeli będziemy pozwalać dziewczętom na częste całusy, wyrosną nam wąsy, a to byłoby w naszym wieku hańbą.

My, dzieci, bardzo lubiliśmy jeździć w odwiedziny do Tołmaczowów. Mieli ogromny sad, w którym bawiliśmy się "w rozbójników". W sadzie znajdowała się stara, opuszczona stróżówka, ją właśnie obraliśmy sobie za jaskinię zbójecką. W naszych zabawach brały udział również dziewczęta: Katia i jej dwie przyjaciółki: Warieńka i Julia. Katia była niezastąpioną towarzyszką zabawy, trudno byłoby życzyć sobie lepszej, lecz miłością darzyliśmy jej przyjaciółkę Warieńkę, ładną, poważną dziewczynkę. Kochali się w niej jednocześnie brat Kati Tołmaczowej i mój brat Sasza, później zaś i ja podzieliłem ich los. Godzi się zauważyć, iż Warieńka była o dwa lata starsza od najetarszego z nas, miała piętnaście prawie lat, a my po dwanaście, trzynaście. Warieńka nie zwracała najmniejszej uwagi na swych wielbicieli i patrzyła na nas jak na chłopaczków. Jej przyjaciółka Julcia zauważyła nasze uczucia i dotkliwie się z nas wyśmiewała: była bardzo zazdrosna o Warieńkę.

Pewnego dnia nasza trójka — brat Kati Tołmaczowej, mój brat Sasza i ja — zwołaliśmy "radę" i postanowiliśmy uprowadzić obie panny: zwabić je do naszej jaskini zbójeckiej i tam zmusić Warieńkę, aby każdego z nas pocałowała. Opracowaliśmy bardzo skomplikowany plan strategiczny, na wzór tych, o których czytaliśmy w dziejach wojen starożytnych Persów i Greków. Plan się powiódł. Zwabiliśmy dziewczęta do stróżówki i tam, ku przerażeniu Kati, uprowadziliśmy jej dwie przyjaciółki. Katia Wpadła jednak odważnie do jaskini zbójeckiej, aby je obronić i uwolnić Warieńkę. Julcia uciekła z matni i z płaczem pobiegła na skargę do Poulaina. Nie wiem, czym by się to wszystko skończyło, gdyby Katia Tołmaczowa nie pogodziła nas wszystkich. Przestaliśmy droczyć się z Julcią, natomiast Warieńkę "ubóstwialiśmy" jeszcze goręcej. Ale wkrótce nadeszła jesień, przenieśliśmy się do Moskwy i tu szybko zapomnieliśmy o swojej umiłowanej.

Dwór Tołmaczowów nie odznaczał się czystością i porządkiem. Krowy, kury i gęsi spacerowały swobodnie po podwórku, na obszernym zaś dziedzińcu wykończano olbrzymią budowlę. Stary generał lubił bardzo malarstwo i w tych czasach, gdy mieszkał w Petersburgu, nakupił setki obrazów, po większej części dość marne kopie płócien starych mistrzów — wszystkie ściany jego niewielkiego domu były zawieszone obrazami, wiele zaś nie rozpakowanych leżało w skrzyniach w spichlerzu.

I oto generał wpadł na myśl, aby wybudować dla obrazów osobny dom i urządzić tam pewnego rodzaju "galerię malarstwa". Nigdy nie widziałem bardziej szkaradnego budynku, w mieszanym stylu baroku i gotyku. Oczywiście, nie ma potrzeby dodawać, iż gmach powstawał dzięki pracy chłopów pańszczyźnianych: poddani Tołmaczowów przez kilka lat wozili w zimie cegłę i wapno do budowy z Kaługi, odległej o dwadzieścia wiorst.

Inny ziemianin, również nasz sąsiad, wybudował sobie dwór, otoczony olbrzymim parkiem o niezliczonej ilości alei, ze wspaniałym kwietnikiem, altankami, cieplarniami i sadzawkami.

Był tak samo wojskowym, generałem artylerii, i dlatego wybudował w parku niewielką fortecę z prawdziwymi szańcami i kilkoma armatami, z których oddawano salwy w dniach uroczystości rodzinnych.

Uwłaszczenie chłopów w roku 1861 położyło kres tym wszystkim fantazjom. Galeria malarstwa Tołmaczowów pozostała nie ukończona, forteca zaś wkrótce zamieniła się w bezkształtną kupę szańców. Sadzawki pozarastały osoką i sitowiem, a pomniki przeszłości świadczyły jedynie o niedorzecznych pomysłach byłych właścicieli chłopów pańszczyźnianych.

Najsmutniejsze, iż wszystkie te fantazje urzeczywistniano korzystając z przymusowej pracy poddanych, ze szkodą dla ich gospodarstwa. Zazwyczaj wszystkie majątki, których dziedzice spędzali swe dostatnie i wolne od trosk życie, składały się z niewielkich wiosek o dwustu, trzystu mieszkańcach, i ludność męska tych wiosek podlegała uciążliwemu obowiązkowi poświęcania trzech dni w tygodniu na pracę dla dziedzica. Dziewczęta i kobiety zamężne, poza pracami w polu i ogrodzie, wykonywały jeszcze różne prace ręczne, tkały płótno itd.

Większość majątków ziemiańskich była bardzo obdłużona. Pod tym względem wszyscy nasi sąsiedzi byli do siebie podobni. Młodzi dziedzice niewiele różnili się od starych. Jeden z takich młodych ziemian, który otrzymał wyższe wykształcenie w Petersburgu, po powrocie do swego majątku postanowił prowadzić gospodarstwo po nowemu. Przede wszystkim zamówił angielskie maszyny i zaangażował administratora Niemca. Cóż, kiedy wycieńczone chłopskie szkapy nie potrafiły tych maszyn uciągnąć, w wypadku zaś jakiegokolwiek uszkodzenia trzeba było je posyłać do naprawy niemal do Moskwy. Administrator Niemiec do tego stopnia oburzył chłopów swym pogardliwym do nich stosunkiem, że dziedzic zmuszony był wymówić mu posadę. Gdy próby prowadzenia gospodarki na nowych podstawach skończyły się fiaskiem, młody dziedzic zaangażował ponownie dawnego administratora swego ojca, przebiegłego i sprytnego chłopa, którego okrucieństwo wzbudzało powszechny ląk wśród poddanych. W ten sposób kończyły się prawie wszystkie próby zmiaii w wielu majątkach ziemskich.

Nam, dzieciom, najbardziej przypadła do gustu rodzina niebogatej dziedziczki Sorokiny. Matka, wdowa w starszym już wieku, sama prowadziła gospodarstwo; niewielki dochód z majątku pozwalał jej na kształcenie siedmiu córek i syna, studenta Uniwersytetu Moskiewskiego. Moja siostra Helena, tak samo jak ja, najchętniej odwiedzała tę rodzinę, aczkolwiek ojciec nasz nie lubił starej dziedziczki i mówił, że "zadziera nosa", nam jednak ogromnie przypadł do serca jej niewielki dom i stary, zaniedbany ogród.

Wszyscy członkowie tej rodziny, poczynając od starszego syna studenta i starszej córki, która uczyła się w instytucie razem z moją siostrą Heleną, wykazywali duże zainteresowanie dla poważnych zagadnień i kochali literaturę.

Była to jedna z rodzin, tak często występujących w utworach Turgieniewa, ulubionego pisarza Sorokinów. Jakże często, zebrani przy okrągłym stole, czytaliśmy jego powieści, a także najnowszą powieść z miesięcznika literackiego. Jak wiele wiadomości o życiu zaczerpnęliśmy w tej rodzinie! Z takich właśnie środowisk rekrutowali się młodzi, inteligentni ludzie, którzy zaczęli działać w odpowiednim okresie. Było to w kilka lat po uwolnieniu chłopów od zależności pańszczyźnianej.



15) Iwan Gagarin, książę (1814—1882) — dyplomata i urzędnik Ministerstwa Spraw Zagranicznych. W roku 1842 przeszedł na katolicyzm i wstąpił do zakonu jezuitów, zamieszkał w Paryżu i zajął się pracą naukową, której celem było zapoznanie Europy z historią i kulturą rosyjską. Gagarin pierwszy opublikował w roku 1862 dzieła Czadajewa, odkrył talent poetycki Tiutczewa. Archiwum Gagarina, zawierające niezmiernie cenne materiały dla historii literatury rosyjskiej, znajduje się w Bibliotece Słowiańskiej w Paryżu.

16) Mirski — książę Dymitr Drucki, który ożenił się z ciotką Piotra Kropotkina — Heleną Kropotkin.

17) Sklepy Milutina — najlepiej zaopatrzone sklepy spożywcze na Newskim Prospekcie, założone przez hr. Aleksego Milutina w 1783 r.

18) Helena Kropotkin — starsza siostra Piotra Kropotkina. Wyszła za mąż za Mikołaja Krawczenkę. Autorka wspomnień "Jekatierinskij Institut połwieka nazad", wydanych w 1900 roku, w których pisze o swym bracie.

19) Repniński, generał — Anikita Repnin, książę (1668—1726), generał-feldmarszałek, jeden z najbliższych współpracowników Piotra I, uczestnik wypraw Azowskieh 1695 i 1696 oraz Wojny Północnej. Po zakończeniu Wojny Północnej — prezes kolegium wojskowego. Dzieci A. Repnina z unieważnionego małżeństwa otrzymały zezwolenie na używanie nazwiska Repnińskich.