Wybór publicystyki Poznańskiej Koalicji Antywojennej z roku 2007

Poznańska Koalicja Antywojenna
Drukuj

ROZMOWA Z JIMMYM MASSEYEM

Większość ssaków wzbrania się przed zabijaniem swoich współbraci. W tej dziedzinie ludzie stanowią wyjątek. W 1944 roku zaledwie 15 procent amerykańskich żołnierzy wysłanych na europejski front pociągnęło za spust. Uznano to za swoistą klęskę i niedługo potem opracowano techniki psychologiczne mające na celu odczłowieczenie wroga i pozbawienie wojskowych wrażliwości na jego los. Szkolenia odniosły sukces: 90 procent żołnierzy wysłanych do Wietnamu automatycznie sięgało po broń. Jimmy Massey, były sierżant amerykańskiej piechoty morskiej, wie dobrze, jak wyglądają takie szkolenia i jakie przynoszą rezultaty. Napisał książkę, której jednak nie udało mu się opublikować w USA, a jemu samemu grożono za to śmiercią.

La Vanguardia: Podaje się pan za wytrawnego mordercę-psychopatę.
Jimmy Massey: Szkolenie, jakiemu poddaje się marines, opiera się na dehumanizacji. Dzięki niemu przemoc staje się jedynym sposobem komunikowania się z innymi. To swoisty rytuał, w pełni akceptowany, podobnie jak alkohol, narkotyki i perwersyjny seks.

Czego was uczą?
Powiem tylko, że tortury, jakim poddano więźniów z Abu Ghraib, a które wzbudziły takie protesty na świecie, były elementem naszego szkolenia.

Czy was również poddawano takim torturom?
Owszem. Najpierw wykańczają człowieka fizycznie, a potem gnębią go psychicznie: obrażają, opluwają, popychają, oddają na niego mocz. Chcą, żebyś wyrzekł się swojej tożsamości i poddał się nowemu "zaprogramowaniu".

Jak brzmią rozkazy?
Cywile to stado owiec, osobnicy upośledzeni umysłowo. My natomiast jesteśmy wojownikami, możemy zginąć w każdej chwili, dlatego wszystkie chwyty są dozwolone. Wolno odstrzelić komuś głowę z 500 metrów i inni uznają to za świetny dowcip. Sam robiłem to wiele razy. Pierwszą śmierć zawsze się celebruje, to coś na kształt aktu liturgicznego, prawdziwy chrzest bojowy. Począwszy od tego momentu zabijanie zaczyna sprawiać przyjemność prawie tak silną jak seks. Osiągasz stan nirwany, czujesz się wszechwładny.

Jakiego rodzaju ludzie tworzą amerykańskie oddziały elitarne?
Sam byłem w komisji rekrutacyjnej. Rocznie przyjmowaliśmy 210 tysięcy kandydatów. Poszukiwaliśmy głównie młodych ludzi z niższych warstw społecznych, dzieci imigrantów. 80 procent z nich było wcześniej karanych albo miało problemy zdrowotne - psychiczne lub fizyczne. Moim zadaniem było pokazać im sztuczki, dzięki którym poradzą sobie na egzaminach. Potrafiłem sprawić, że ich kryminalna przeszłość znikała z ewidencji. To powszechnie stosowane metody. Wojna jest częścią amerykańskiej mentalności, a także i przede wszystkim wielkim biznesem.

W Iraku służył pan w stopniu sierżanta.
Tak, miałem pod sobą 45 żołnierzy. Wysłano nas do Iraku w ramach misji humanitarnej. Wylądowaliśmy w Kuwejcie i dowiedzieliśmy się, że przydzielono nas do innego zadania. Skierowano nas do Basry, do ochrony pól naftowych. Tą misję nazywano "klejnotem w koronie".

Kiedy zaczęliście zabijać?
Gdy zbliżaliśmy się do Bagdadu zaczęły napływać do nas informacje od wywiadu demonizujące naród iracki. Ostrzegano nas, że każdy napotkany człowiek może być uzbrojonym terrorystą. Tak więc gdy tylko dotarliśmy do miasta zaczęliśmy gnębić cywilów.

W jaki sposób?
W ciągu zaledwie trzech miesięcy byłem świadkiem śmierci 30 bezbronnych ludzi. Otrzymaliśmy rozkaz strzelania do samochodów, które nie zatrzymywały się na nasz znak. Ani razu podczas kontroli ostrzeliwanych samochodów nie znaleźliśmy broni.

Więc dlaczego kierowcy nie chcieli stanąć?
Zatrzymywaliśmy ich przez podniesienie pięści, co Irakijczycy odczytują jako gest solidarności. Innym znakiem było oddanie strzału w powietrze - w ten sposób w Iraku często się świętuje, więc oni myśleli, że pozdrawiamy ich jako przyjaciele.

Co sprawiło, że stosunki z cywilami zaczęły się pogarszać?
Na początku Irakijczycy traktowali nas bardzo dobrze, przynosili nam herbatę i ciastka, ponieważ sądzili, że przybyliśmy z misją pokojową. My jednak byliśmy wobec nich brutalni. Pierwszy raz zobaczyłem to w bazie wojskowej Rasheed. Wcześniej zginął amerykański snajper i w odwecie rozstrzelano Irakijczyka, który stał z rękami podniesionymi do góry.

Kiedy zaczął mieć pan problemy?
Proszę sobie wyobrazić, że żyjecie w miejscu, gdzie w każdej chwili mogą was zabić. Ta nieustanna presja sprawia, że na miejscowych ludzi patrzysz jak na gorszy gatunek, jak na podludzi. Zabijanie ich nie wywołuje już w tobie wyrzutów sumienia, nawet jeśli są to kobiety i dzieci. Poza tym możesz to robić zupełnie bezkarnie. Widziałem sierżanta kradnącego złoto, pieniądze i dokumenty 47 Irakijczyków, którzy leżeli we wspólnym grobie. Sprzedawał potem te dokumenty innym marines jako trofea wojenne. Zdjęcia-pamiątki przedstawiały zmasakrowane ciała z połamanymi nogami, zalane krwią - taki był efekt przejazdu naszych jeepów. Trupom wkładano w usta papierosy.

Co sprawiło, że po 12 latach służby wystąpił pan z wojska?
Jako członek komisji rekrutacyjnej skazałem wielu młodych ludzi na straszne życie. Kiedy przybyłem do Iraku zabiłem licznych cywilów i widziałem wokół siebie straszne zniszczenie. Zacząłem się nad tym zastanawiać i zdałem sobie sprawę, że byłem tylko instrumentem w rękach systemu kolonialnego.

Wielu marines, którzy wrócili z Iraku ma teraz problemy adaptacyjne. Stali się agresywni.
Przeżyłem już samobójstwa wielu moich kolegów. Ale jeszcze trudniej jest obserwować, jak byli żołnierze wyniszczają się alkoholem i narkotykami. Życie z syndromem pourazowym jest bardzo trudne: człowieka gnębią koszmary, ma wrażenie, że otaczają go sami wrogowie, ciągle wracają mu myśli co by było, gdyby postąpił inaczej... Jedna taka historia nie daje mi spokoju do dziś. Pewien samochód zbliżył się kiedyś do naszego punktu kontroli i moi żołnierze zaczęli do niego strzelać. Jakimś cudem iracki kierowca zdołał wysiąść z niego o własnych siłach i perfekcyjną angielszczyzną powiedział do mnie: "Nie jesteśmy terrorystami. Dlaczego zabiłeś moich trzech braci?". W tym momencie zdałem sobie sprawę z tego, co naprawdę robimy. Ci chłopcy byli ubrani jak Amerykanie, mieli na sobie koszulki z nazwami naszych uniwersytetów. Wielu zabitych przez nas młodych Irakijczyków sądziło, że przywozimy do ich kraju amerykańską pomoc po trzynastu latach embarga.

Ima Sanchis/11.09.2006
Za pl.indymedia.org (marduk)

FIASKO RABUNKU ROPY NAFTOWEJ W IRAKU

W latach 80. prezydent Jimmy Carter ogłosił, że zasoby paliwa nad Zatoką Perską są konieczne dla USA i stworzył w celu interwencji zbrojnej w tym regionie o nazwie: "Rapid Deployment Joint Task Force" (dziś US Central Command - Centcom). W roku 1999 Dick Chenney powiedział w Institute of Petroleum Engineers, że wobec wielkiego wzrostu zapotrzebowania na paliwo, Bliski Wschód, w którym są dwie trzecie światowych rezerw paliwa i najniższe koszty produkcji, musi być źródłem paliwa dla USA.

Chenney stworzył w 2001 roku tajną grupę (Energy Task Force) w celu otwarcia na Bliskim Wschodzie zasobów energii dla zachodnich inwestycji, za pomocą prywatyzacji i odebrania kontroli tych zasobów miejscowym rządom. Żeby dokonać tak podstawowej zmiany kontroli zasobów paliwa, neokonserwatywny rząd Bush'a, stworzył koncept niby demokratyzacji państw pod rządami np Saddama Husseina za pomocą inwazji przez wojska USA, w celu zdobycia kontroli zasobów energetycznych Iraku.

Decyzja o inwazji na Irak była również ważna w budowie wielkiego Izraela jak i dla kontroli zasobów energetycznych w Iraku, według projektu Chenney'a zatytułowanego "Przyszłość Iraku," ("Future of Iraq"), w ramach, którego sporządzono projekt ustaw, obecnie narzucanych parlamentowi w Bagdadzie, dzięki którym obce korporacje będą mogły mieć najlepsze warunki eksploatacji na świecie, nie tylko zasobów energetycznych Iraku, ale również całej gospodarki tego kraju.

Według US Energy Information Administration, Irak ma 115 miliardów udowodnionych rezerw standardowych baryłek ropy naftowej, największych po Arabii Saudyjskiej i Iranie, zgodnie z badaniami, które jak dotąd pokryły tylko 10% powierzchni Iraku. Na pozostałych 90% podejrzewa się, że może być dodatkowych 214 miliardów baryłek, czyli w sumie około 400 miliardów standardowych baryłek wysokiej jakości w całym Iraku, co uczyniłoby z tego kraju, największe źródło ropy naftowej na świecie - ropy w dodatku bardzo taniej do wydobywania.

Według Oil and Gas Journal, produkcja ropy naftowej w Iraku kosztowałaby niewiele powyżej dolara za baryłkę, która dziś kosztuje na rynku około 65 dolarów. Przez ostatnie dwadzieścia lat Irak produkował średnio 2,5 miliona baryłek dziennie, tak że przed napadem na Irak, Paul Wlofowitz twierdził, że koszty okupacji mogą być opłacane ze sprzedaży zrabowanej ropy naftowej. Nie udało się to i faktycznie pacyfikacja Iraku jest powodem strat setek miliardów dolarów ze skarbu USA.

Kiedy na początku okupacji pozwolono na rabunek cennych zbiorów Mezopotamii i załamanie się służby zdrowia, żołnierze USA skrupulatnie pilnowali dokumentów dotyczących pól ropy naftowej i Bush stwierdził wtedy, że wojna została wygrana. Paul Bremer szef władz okupacyjnych zwlekał z wyborami, żeby mieć czas przygotować projekty ustaw i nowych przepisów dla najgruntowniejszej eksploatacji na świecie zasobów całej gospodarki Iraku, przez korporacje międzynarodowe, które miały przejąć zarząd ekonomiczny mimo oporu Irakijczyków.

Stworzono schemat dzielenia się produkcją (Production Sharing Agreements - PSA) dający międzynarodowym korporacjom kontrolę nad zasobami Iraku przy pomocy machinacji Międzynarodowego Funduszu Walutowego (IMF), który kontrolował długi Saddama w wysokości 120 miliardów dolarów, największe na głowę mieszkańca kraju na świecie. Dług ten zredukowano, ale nadal 80 miliardów dolarów pozostaje niespłacone podczas gdy bezrobocie w Iraku sięga 70% i średnie zarobki są poniżej stu dolarów miesięcznie, przy rosnącej inflacji.

Manipulacje długami Iraku przez Bank Światowy, przez obecnego dyrektora Paula Wlofowitza, będą trwały długo po zakończeniu okupacji. Irak jest jednym z przykładów jak uprzemysłowiony zachód, używa zadłużenia, jako środek do zmuszania rozwijających się krajów, do oddania obcym swoich praw suwerennych i kontroli ich gospodarki. Obecnie 76% Irakijczyków jest przekonanych, że inwazja Iraku przez USA, miała na celu zdobycie kontroli nad zasobami paliwa w Iraku.
Miejscowy opór przeciwko grabieży zasobów Iraku spowodował, że nowe ustawy według wskazówek IMF były przygotowywane potajemnie, do końca 2006 roku, ale do tajemnicy były dopuszczone główne korporacje energetyczne takie jak ExxonMobil.

Ruch oporu zorganizował akcje sabotażu, tak że rurociągi były uszkadzane i nie nadawały się do użytku, zwłaszcza na północy Iraku. Tymczasem korporacje USA, Halliburton i Bechtel niby naprawiały uszkodzone i przestarzałe instalacje w Iraku, na zasadzie zwrotu kosztu od skarbu USA, plus dodatkowy z góry ustalony procent zysku i nie zgodziły się same inwestować własnych kapitałów w ryzykownej i prawnie niepewnej sytuacji, przy jednoczesnym spadku produkcji do poziomu poniżej czasów sankcji przeciwko rządowi Saddama Husseina.

Projekt ustawy "Draft Hydrocarbon Law" został przedstawiony parlamentowi w Bagdadzie 18 lutego 2007 i natychmiast wywołał sprzeciw wszystkich partii politycznych Iraku, zwłaszcza jeśli chodzi o 15 do 25 letni okres obcej kontroli nad zasobami energetycznymi Iraku. Poprawiona ustawa nie usunęła wyzysku w formie PSA i nadal traktuje produkcje w Iraku jako bardzo ryzykowną i trudną.

Tymczasem układ typu PSA nie jest stosowany w żadnym z krajów nad Zatoką Perską. Korporacje uzasadniają stosowanie układu PSA jakoby z powodu wstępnych kosztów inwestycji w Iraku obecnie ocenianych przez te korporacje na 20 miliardów dolarów. Faktycznie nikt nie chce teraz inwestować w Iraku z powodu sytuacji politycznej. Zasoby Iraku w normalnych warunkach przedstawiają ponad 10 miliardów dolarów i nie trzeba by nikogo zachęcać do inwestycji układami typu PSA z chwilą faktycznej stabilizacji.

Układy PSA dają korporacjom prawo do 70% zysków do chwili spłacenia inwestycji w produkcję, a następnie gwarantują uzyskiwanie 20% całości zysków, to jest dwukrotnie więcej niż przeciętna zysku na świecie.

Poza tym PSA zabiera Irakowi możność regulowania produkcji i żądania inwestycji zysków z produkcji na terenie Iraku. Irak musiałby się zgodzić na obcy arbitraż wszystkich spraw spornych przeciwko obcym korporacjom. Żadne kontrakty nie miałyby być opublikowane i obce korporacje miałyby prawo nie zatrudniać Irakijczyków i sprowadzać robotników z południowej Azji, jak to się dzieje w kilku krajach Afryki. Układ PSA gwarantowałby, że Irak pozostałby na zawsze krajem neo-liberalnej biedoty nawet po osiągnięciu jakiejś stabilizacji politycznej.

Opozycja w Iraku doprowadziła do osłabienia sił okupacyjnych i być może nawet parlament w Bagdadzie będzie opierać się narzuceniu układu PSA i już teraz nie chce uznać długów wobec IMF, których nie płaci, tak że rząd premiera Nuri al-Malaki może zostać wymieniony na rząd "Saddama bez wąsów" Iyada Allawi, mimo opozycji Irakijczyków, zwłaszcza zatrudnionych w przemyśle energetycznym.

Członkowie związku zawodowego (26 tys. członków) już odrzucili kontrakty w 2003 i 2004 roku oraz bronią się przed prywatyzacją zasobów energetycznych Iraku, jako rabunku bogactwa narodowego, zwłaszcza w formie układów PSA. Według nich układy te niszczą niepodległość Iraku i obrażają godność Irakijczyków oraz "topią ich w oceanie niesprawiedliwości." Układ typu PSA jest uważny za narzędzie zniewalania Iraku.

Nawet Iyad Allawi boi się publicznie popierać PSA. Zbrojny ruch oporu potępia układy PSA i nowe prawa energetyczne oraz domaga się innych ofert z zagranicy w sprawie produkcji paliwa w Iraku. Tak więc układy PSA powodują coraz większy opór mimo dodatkowych sił okupacyjnych, przysyłanych przez rząd Bush'a. Grabież paliwa Iraku i walka o kontrolę całej gospodarki Iraku, może skończyć się fiaskiem. Pisze na ten temat profesor Michael Schwartz z Stony Brook University, autor książek o ruchach oporu takich jak "Radical Protest and Social Structure nad Social Policy."
(Marduk) za pl.indymedia.org


GORZKA LEKCJA - CZTERY LATA WOJNY IRACKIEJ

Niepotrzebna, bezsensowna, nieuzasadniona i nie do wygrania to tylko część określeń, jakimi posługuje się większość komentatorów pisząc o wojnie w Iraku przed czwartą rocznicą jej rozpoczęcia. Można się spodziewać, że wkrótce któryś z decydentów administracji prezydenta Busha przyzna oficjalnie, że wyprawa ta była fatalnym błędem, podobnie jak po latach ocenił wojnę wietnamską jej "ojciec" - b. sekretarz obrony Robert McNamara.

Już teraz rzecznicy inwazji, rozpoczętej 19 marca 2003 atakami z powietrza i ofensywą lądową z Kuwejtu dzień później, odczuwają bolesny katzenjammer i myślą tylko o jednym - jak z zachowaniem twarzy wycofać się z tej awantury, aby nie zwiększać wielowymiarowej klęski. Jej rozmiary ukazuje przede wszystkim katastrofa humanitarna, jaka spotkała Irakijczyków, kompromitując państwa koalicji pod wodzą USA. Inwazja i potem okupacja miały bowiem wyzwolić Irak od dyktatury Saddama Husajna i uczynić ten kraj bezpiecznym i szczęśliwym, a ludziom zapewnić wolność i demokrację.

Tymczasem nad Eufratem i Tygrysem toczy się -ze szczególnym nasileniem od prawie roku - podwójna wojna: przeciw wojskom koalicji i domowa (między szyitami i sunnitami). Ludzie giną codziennie i nikt nie jest pewny życia. Jedyny ratunek to ucieczka za granicę, gdzie każdego dnia ciągną długie konwoje. Mimo upływu czterech lat gospodarka nie została odbudowana. Wydobycie i eksport ropy, będącej głównym źródłem dochodów państwa, drepczą w miejscu pozostając w tyle za produkcją i sprzedażą w 2002 r. Utrzymują się wysokie bezrobocie i bieda. Gdyby coś takiego zdarzyło się w Europie, poruszone byłyby niebo i ziemia, by przerwać hekatombę i ukarać winnych. Za o wiele mniejsze winy stawiani są przed haskim trybunałem ds. zbrodni wojennych w b. Jugosławii politycy i wojskowi odpowiedziami za zbrodnie w Chorwacji, Bośni i Kosowie.

Kolejna klęska to bezsilność wojsk okupacyjnych. Okazało się, że najsilniejsza, dysponująca najbardziej nowoczesnym uzbrojeniem armia świata nie jest w stanie poskromić drobnych grup rebelianckich posługujących się na pół prymitywną bronią, nawet robioną domowym sposobem.

Powstaje naturalne pytanie: dlaczego doszło do tego wszystkiego i dlaczego po czterech latach od rozpoczęcia inwazji nikt nie potrafi powiedzieć, kiedy się to skończy. Ostatni raport 15 amerykańskich agencji wywiadowczych rokuje pogorszenie sytuacji i ocenia, że będzie trwać jeszcze przez 12 -18 miesięcy. Jest to zresztą kolejny taki termin.

Odpowiedź na pytanie o powód tego impasu nie jest prosta. Częściowo dają ją słowa przerażenia jednego z polskich arabistów na początku wojny, gdy wojska amerykańskie jeszcze znajdowały się w zwycięskim pochodzie z Kuwejtu do Bagdadu. Mówił on "TRYBUNIE": - Cóż to za szaleństwo! Czy amerykańscy arabiści są tak głupi, czy też decydenci w Waszyngtonie w ogóle nie prosili ich o rady?

Oczywiście, najpewniej było to drugie. To znaczy, że Biały Dom, Pentagon i Departament Stanu zdecydowali się na zbrojną i polityczną interwencję na obszarze, który rządzi się zupełnie innymi prawami i gdzie panuje odrębna tradycja polityczna i społeczna, której ważkim czynnikiem są więzy religijne, plemienne i rodowe. System ten jest daleki od doskonałości, w najnowszej historii stanowił glebę dla okresowych konfrontacji, przewrotów i dyktatorskich rządów przynoszących części ludności wiele cierpień. W Europie system ten słusznie byłby potępiany i dawno uległby radykalnym przemianom. W świecie arabskim stał się jednak niemal czymś naturalnym, co nie znaczy, że zamrożonym. Powoli kiełkuje ruch reformatorski. Z tym, że - poza radykalnymi grupami - szuka własnych rozwiązań i nie jest skłonny do mechanicznego powielania zewnętrznych wzorców i niechętnie, wręcz z wrogością traktuje próby narzucania zagranicznych wzorców. Tymczasem taka była istota inwazji w marcu 2003 r. Co gorsza, naruszyła ona historycznie ukształtowane relacje między-etniczne i między-religijne oraz nieformalne instytucje plemienne i rodowe. Przyniosło to dwa skutki. Pobudzone zostały zastarzałe sprzeczności, szczególnie między sunnitami a szyitami, a jednocześnie zjednoczyły przygniatającą większość ludności przeciw obcym okupantom. Paradoksalnie zbrojne ugrupowania sunnitów i szyitów, które wzajemnie utopiłyby siebie w morzu krwi, pragną jak najszybszego wyjścia obcych wojsk. Takie pragnienie demonstrują najwięksi przegrani - ci, którzy stanowili opokę reżimu Saddama Husajna, jak i teoretycznie wygrani - ci, którzy czuli się dyskryminowani przez ten reżim. Dla amerykańskich inicjatorów wojny jest to wręcz niezrozumiałe i trudne do uznania jako realny fakt. Dlatego od początku usiłowali działać zgodnie z własnym przekonaniem, że najlepiej wiedzą, czego potrzeba Irakijczykom i kto nimi powinien rządzić. Gdy zaś odczuli na sobie sprzeciw, butnie zawyrokowali, że wrogowie to wyłącznie terroryści, których należy zlikwidować z użyciem siły zbrojnej. Kiedy powoli zaczęli dochodzić do wniosku, że bombami i rakietami nic się nie rozwiąże, że trzeba rozmawiać, było już za późno, bo mleko się rozlało.

Na domiar złego opanowany chaosem Irak stał się rajem dla islamskich ekstremistów w rodzaju Al Kaidy. Pozbawieni bezpiecznej bazy w Afganistanie przenieśli się nad Tygrys i Eufrat, gdzie zaczęli ściągać awanturnicy opętani wykoślawiającymi islam zbrodniczymi hasłami wymierzonymi nie tylko w Zachód, ale przede wszystkim we własne społeczności. To szczególnie wstydliwa sprawa dla organizatorów wojny irackiej. Rozpętali ją pod sztandarem wojny przeciw terroryzmowi, ale doprowadzili do tego, że Irak stał się jego największą ofiarą.

Trzecia klęska, czy może na razie tylko porażka to osłabienie mechanizmów globalnej polityki USA i jej wiarygodności. Proces ten rozpoczął się wraz z ujawnieniem fałszu argumentów uzasadniających rozpoczęcie tej wojny. Irak Saddama Husajna nie posiadał broni masowego zniszczenia i nie miał żadnych związków z Al Kaidą, jak głosił prezydent Bush. Podkopało to zaufanie do decyzji podejmowanych w Waszyngtonie. Tym bardziej że okazało się, iż rację mieli przeciwnicy wojny, szczególnie z kręgu najbliższych sojuszników Stanów Zjednoczonych. Osłabiło to pozycje USA na innych frontach, m.in. w Ameryce Łacińskiej. Nie chwycił ambitny program budowy pokoju i demokracji na tzw. Szerokim Bliskim Wschodzie - hałaśliwie nagłośniony taki cel praktycznie spadł z porządku dziennego. W bezpośrednim, arabskim sąsiedztwie Iraku zrodził się lęk, że chaos wywołany przez USA nad Tygrysem i Eufratem może się rozlać na region Zatoki, Syrię, Jordanię, a także Turcję. Inaczej mówiąc Irak, który według zapowiedzi prezydenta Busha miał się stać ożywczo promieniującym modelem dla krajów Bliskiego i Środkowego Wschodu, wywołał w tym regionie ból głowy i strach. I raczej zahamował kiełkujące dążenia do oczekiwanych na Zachodzie reform i modernizacji.

Amerykańskie niepowodzenia dodały bodźca państwom, które z różnych, czasem sprzecznych powodów nie pogodziły się z jednobiegunowym światem powstałym po zakończeniu zimnej wojny i upadku ZSRR. Rosja i Chiny dojrzały możliwość budowy wielobiegunowego świata, a więc do sytuacji, w której losy naszego globu nie będą zależeć wyłącznie od Stanów Zjednoczonych. Ograniczeniu uległa skuteczność polityki USA zmierzającej do dyktowania innym państwom, jak się mają rządzić i do izolowania tych reżimów, które Waszyngton uznaje jako swych wrogów. W następstwie, mimo przyciskania do muru Korei Północnej i Iranu, Phenian faktycznie wychodzi z tej konfrontacji niemal zwycięsko, a wiele świadczy, że do kompromisowego porozumienia może dojść również z Teheranem. W obu wypadkach administracja Busha nie znalazła poparcia dla swych pogróżek użycia siły. I jak na razie trzyma się drogi dialogu, czego domagają się inni międzynarodowi gracze. Nie wiadomo, jak by to było, gdyby wydarzenia irackie potoczyły się inaczej. Jest to, jak dotąd, właściwie jedyny jasny punkt w irackiej tragedii.

Lekcja iracka pokazała jednak coś znacznie więcej - konieczność liczenia się z różnorakimi realiami w poszczególnych krajach i regionach naszego globu. Panujące tam sytuacje mogą się nie podobać w Ameryce czy Europie. Nie oznacza to jednak prawa do narzucania rozwiązań politycznych, społecznych i ekonomicznych, które mają rację bytu na tych dwóch obszarach kulturowo-cywilizacyjnych.

Zygmunt Słomkowski

Jak giną ludzie
Nie ma dokładnych danych o stratach cywilnej ludności Iraku. Według szacunków pisma "Lancet" z lipca 2006 r, "w następstwie wojny" zginęło do 655 tys. Irakijczyków. Pozarządowa organizacja lraq Body Count, która rejestruje dane podawane przez media, podaje liczbę 55 tys., w tym 2.900 policjantów. IBC zastrzega jednak, że o wielu wypadkach śmierci nie informowano. Natomiast irackie ministerstwa zdrowia i spraw wewnętrznych liczbę zabitych cywilów szacują na ponad 100 tys. Misja Pomocowa ONZ w Iraku podała zaś, że tylko w 2006 r. zginęło prawie 34.500 Irakijczyków. Przed marcem 2003 za granicą żyto ok. 500 tys. emigrantów. Obecnie jest ich ponad 2 min. Ponadto niewiele mniej jest uchodźcami we własnym kraju chroniąc się poza swoimi domami. Do połowy marca 2007 r. straty wojsk koalicyjnych byty następujące: USA - 3.190 (plus ponad 23.700 rannych), W. Brytania -132, Włochy - 33, Polska -19, Ukraina -18, Bułgaria -13, Hiszpania -11, Dania - 6, Salwador - 5, Słowacja -4, Łotwa - 3, Australia - 2, Estonia - 2,Holandia - 2,Rumunia - 2, Tajlandia - 2, Węgry - 1, Kazachstan -1.

Jak żyją
Dotychczas USA zapłaciły za wojnę w Iraku ponad 350 mld dolarów, a są już wystawiane nowe rachunki. Przygniatającą większość wydatków pochłonęło utrzymanie armii ekspedycyjnej, tylko drobną część przeznaczono na odbudowę. Władze irackie mają bardzo małe dochody, ponieważ gospodarka nie funkcjonuje. Jej stan ilustrują liczby dotyczące produkcji na początku tego roku i w ostatnim roku przed wojną (w nawiasach): ropa naftowa -1,21 min baryłek dziennie (2,58 min), elektryczność - w skali całego kraju 3570 MW, dzienne zaopatrzenie przez 7,5 godziny. W Bagdadzie - 2200 MW, dzienne dostawy przez 4,5 godziny (2500 MW, dzienne dostawy 16-24 godziny), telefony stacjonarne - ponad 1 min linii (833 tys.), komórki - ponad 8 min (80 tys.), woda pitna - zaopatrzenie dla 10,7 min ludzi (12,9 min), kanalizacja - dostępna dla 10,7 min ludzi (6,2 min). Wg raportu Biura ONZ ds. Pomocy w Iraku z października ub. roku, prawie 5,6 min Irakijczyków żyje poniżej progu ubóstwa i jest to o 35 proc. więcej niż przed 2003 r. Przedstawiciele władz i organizacje pozarządowe szacują, że bezrobocie w skali całego kraju przekracza 60 proc. Większość ludności utrzymuje się dzięki przydzielanym racjom żywnościowym finansowanym przez rząd, międzynarodowe organizacje charytatywne i niektóre kraje. ONZ-owska organizacja Światowy Program Żywnościowy ostrzegła, że jeśli pomoc ta zostanie zmniejszona lub przerwana, 47 proc. mieszkańców Iraku, których jest 28 min, znajdzie się bez jedzenia.

Za Trybuna nr 65 (5182) 17-18.III.2007

 


SKOK NA IRACKĄ ROPĘ

Wojna w Iraku ma też wymiar ekonomiczny. Już na początku okupacji 100 dekretów szefa tymczasowych władz koalicyjnych Paula Bremera i jego dyrektora ds. odbudowy Marka Belki zmieniło ustrój gospodarczy kraju, otwierając drogę do liberalizacji stosunków pracy, masowej prywatyzacji i penetracji zagranicznego kapitału. Dziś narzucone wówczas zmiany zaczynają przynosić efekty. Plany prywatyzacji irackiej ropy wchodzą w życie. Na początku tego roku rząd w Bagdadzie przyjął projekt nowego Prawa Naftowego. Waszyngton i Londyn naciskały na to od dawna, a sekundował im Międzynarodowy Fundusz Walutowy, który już w grudniu 2005 r. zawarł z irackim rządem porozumienie uzależniające anulowanie części zadłużenia Iraku od zmiany reguł eksploatacji złóż naftowych.

Nowe Prawo Naftowe opracowano pod kierunkiem ekspertów z amerykańskich korporacji. Dokument, który lobbyści i rządy okupacyjne znają od dawna został przedstawiony w irackim parlamencie dopiero w lutym. Ma on uchwalić prawo już w marcu. Rzecz jasna przyjęcie nowych przepisów nic w praktyce nie zmieni. Wojna uniemożliwia wydobycie i eksport ropy (Irak produkuje mniej niż pod sankcjami ONZ). Otwiera to jednak drogę do przyszłych konfliktów. Sprzyjać im będzie kurczenie się zasobów tego surowca oraz powrót do gry przedsiębiorstw państwowych. Kontrola ze strony nowych lewicowych rządów skutecznie zablokowała ekspansję prywatnych korporacji w Ameryce Południowej (szczególnie w Wenezueli, Boliwii oraz w Ekwadorze). Na niczym spełzły nadzieje na opanowanie przynajmniej części zasobów rosyjskich. W tej sytuacji trudno się dziwić determinacji rad nadzorczych trzech sióstr (Shell, Exxon, BP) w dążeniu do opanowania olbrzymich zasobów Iraku. Jeśli już dostaną swoją działkę od Bagdadu, choćby była ona tylko na papierze, trudno je będzie z niej wyprzeć. Tym bardziej, że sekciarski klucz, wedle którego rekrutuje się w Iraku urzędników rządowych sprzyja korupcji i kompradoryzacji tamtejszych elit polityczno-religijno-plemiennych.

Nowe prawo otwiera drogę do zawierania z zagranicznymi korporacjami naftowymi umów zwanych Porozumieniami o Udziale w Produkcji (Production Sharing Agreements - PSA). Co prawda w dokumentach, nad którymi radzi parlament noszą one miano Umowy o Eksploatacji i Ryzyku (Exploration and Risk Contracts), ale de facto stanowią zradykalizowaną wersję PSA. Konkretne zapisy sformułowano tak, żeby maksymalnie "ułatwić życie" prywatnemu kapitałowi.

I tak np. Artykuł 41 legalizuje obchodzenie procedury negocjacyjnej przy zawieraniu porozumień między irackimi władzami a zagranicznymi korporacjami. Artykuł 11 odbiera parlamentowi możliwość weryfikacji zawieranych umów. Artykuł 35 pozwala wyłączać państwo irackie z udziału w zyskach z wydobycia ropy (nie określono minimalnego poziomu udziału państwa w zyskach). Artykuł 9 podkopuje pozycję przedsiębiorstw irackich względem inwestorów zagranicznych (które jedynie zachęca do współpracy nie gwarantując np. transferu technologii). Artykuł 4 ogranicza możliwość regulacji ze strony państwa np. w kwestiach ekologicznych.

Shell, Exxon i BP uzyskają możliwość eksploatacji irackich złóż na 35 lat. Po raz pierwszy od 1972 r., gdy Irak znacjonalizował ropę zagraniczne koncerny będą mogły działać w tym kraju na tak wielką skalę. Co więcej, ustawa zezwala aby w początkowym okresie zatrzymywały do 70% zysków z wydobycia.

Irak jest trzecią potęgą naftową na świecie. Ponad 10% zarejestrowanych na świecie złóż tego surowca znajduje się na terytorium tego kraju. Ropa naftowa w irackiej gospodarce gra rolę decydującą. W sektorze naftowym wytwarza się obecnie 70% PKB, a zyski z ropy stanowią aż 95% dochodów irackiego budżetu. Oddanie sektora naftowego na kilka dziesięcioleci w ręce prywatnych korporacji z USA i Wielkiej Brytanii oznacza koniec ekonomicznej, a w konsekwencji także politycznej niezależności Iraku.

Mimo okropności wojny i okupacji świadomość tych niebezpieczeństw jest coraz powszechniejsza wśród Irakijczyków, przede wszystkim zaś wśród irackich nafciarzy. Związkowcy działający w sektorze już zapowiedzieli walkę przeciw nowemu prawu. Awangardą tej walki jest Iracka Federacja Związków Naftowych. Hasan Dżjuma, przewodniczący organizacji skupiającej 23 tys. spośród 36 tys. zatrudnionych w sektorze naftowym na południu kraju powiedział 8 lutego podczas spotkania 200 delegatów związku w Basrze, że nowelizacja jest "działaniem przeciwko przyszłości Irakijczyków". Nafciarzy wspierają inne federacje związkowe. W grudniu ub. roku liderzy pięciu federacji zrzeszających setki tysięcy irackich pracowników wydali w Ammanie wspólne oświadczenie potępiające Prawo Naftowe jako zagrożenie dla suwerenności kraju. Tego samego zdania są międzynarodowe organizacje zajmujące się analizami polityki naftowej. Ewa Jasiewicz z londyńskiego oddziału niezależnego ośrodka analitycznego Platform twierdzi, że "niesprawiedliwe, nieprzejrzyste, niedemokratyczne zapisy Prawa Naftowego odbijają wpływy i interesy zewnętrznych aktorów - rządów USA i Wielkiej Brytanii oraz protegowanych przez nie prywatnych firm. Są one ukoronowaniem procesu, który doprowadził do wojny i stanowi jej stawkę. To faktyczna wyprzedaż i wydanie irackiej ropy na łup zagranicznych koncernów".

Negatywne konsekwencje zawierania umów PSA są dobrze znane w regionie. Tym większe jest znaczenie walk prowadzonych przez irackich robotników. Ich klęska oznaczałaby wzmocnienie neoliberalnej logiki prywatyzacji, którą USA i Międzynarodowy Fundusz Walutowy narzucają dziś w całym regionie. Ich zwycięstwo będzie równoznaczne z odparciem neoliberalnej globalizacji na najważniejszym froncie, tam gdzie przybiera ona niczym nieosłonięte oblicze barbarzyństwa.

Przemysław Wielgosz
Za Le Monde diplomatique

PROGNOZA ATAKU USA NA IRAN

Profesor Michael T. Klare wykłada w Hampshire College przedmioty dotyczące pokoju światowego i jest on stalym komentatorem w sprawach obronności USA na łamach miesięcznika "The Nation." Ostatnia książka opublikowana przez Klare'go nosi tytuł: "Krew i Nafta: Niebezpieczeństwo Spowodowane Stale Rosnącą Zależnością Ameryki od Importu Ropy Naftowej" (Owl Books).

Według profesora Klare'go, lada chwila prezydent Bush poda do wiadomości, że wyczerpano wszystkie środki dyplomatyczne i zrobił on nieuniknioną decyzję, żeby wyeliminować śmiertelne zagrożenie świata przez Iran, za pomocą ataku zmasowanych sił zbrojnych USA. Bush poprostu użyje słów podobnych, do jego oświadczenia z 19 marca, 2003 i oznajmi światu że masowy atak przeciwko Iranowi jest w toku od kilku godzin.

Atak ten będzie miał miejsce po toczących się od wielu miesięcy, bezowocnych rokowaniach dyplomatów na terenie Narodów Zjednoczonych, gdzie USA stara się o zastosowanie sankcji karnych przeciwko Iranowi, na które to sankcje Iran, nie reaguje. Bush, według Klare'go, przygotowuje swoje wojenne przemówienie na arenie światowej.
Już dziś Bush mówi o długich i intensywnych wysiłkach ze strony dyplomacji amerykańskiej, żeby zdobyć skuteczną rezolucję od Rady Bezpieczeństwa przeciwko Iranowi. Bush będzie mówił, jak przeżywa on ciężkie rozczarowanie, ponieważ postanowienia pożądane przez niego nie zostało i nie zostaną zaaprobowane przez Radę Bezpieczeństwa.
Bush powie, że mimo bohaterskich wysiłków dyplomatów amerykańskich w ONZcie jak równie bohaterskich wysiłków dowódców amerykańskich, przy pacyfikacji Iraku i całego regionu Bliskiego Wschodu, Iran nadal stanowi śmiertelne i niepohamowane zagrożenie dla tego regionu i grozi całemu światu swoim programem nuklearnym.

Klare przewiduje, że neokonserwatywny rząd Buhs'a obecnie będzie się starać o rezolucję Rady Bezpieczeństwa w ramach paragrafu 42, który to paragraf pozwala na użycie sił wojskowych w interwencjach mających za cel odzyskanie pokoju i ustabilizowanie świata.

Niestety trudno sobie wyobrazić, żeby Rosja i Chiny zgodziły się głosować na tego rodzaju upoważnienia, użycia wojska przez USA, przeciwko Iranowi. Tego rodzaju zgoda ze strony Rosji i Chin, oznaczałaby uznanie przez te mocarstwa amerykańskiej hegemonii nad światem, na co te dwa państwa nie chcą się zgodzić.

Bush twierdzi że jednostki "Qud" irańskiej Gwardii Rewolucyjnej dostarczają ruchowi oporu szyitów w Iraku miny przydrożne i że wysoko postawieni dygnitarze w rządzie Iranu, popierają te dostawy. Twierdzenia te były krytykowane tak przez urzędników USA, jak i przez członków kongresu w Waszyngtonie, którzy uważali, że Bush znowu opiera się na niepewnych źródłach oraz na sfałszowanym i manipulowanym wywiadzie.

Przemówienia przygotowywane obecnie dla Busha, są naszpikowane atakami na Iran i koszmarnymi obrazami, w których irańscy szyici destabilizują Bliski Wschód, używając Hezbollah w Libanie i zagrażają Izraelowi "najważniejszemu sprzymierzeńcowi USA na świecie." Iran, według tej propagandy, zagraża katastrofalnymi konsekwencjami dla bezpieczeństwa dostaw paliwa dla USA z Bliskiego Wschodu.

Profesor Klare jest pewien że Bush będzie się zaklinał, że żaden prezydent USA, nie pozwoliłby na tego rodzaju "zagrożenie świata," jakie według Bush'a obecnie stanowi Iran. Zwłaszcza jeżeli wojska amerykańskie wycofają się z Iraku, bez całkowitego spacyfikowania Bagdadu, to wtedy rząd Iraku "na pewno" przejdzie w ręce ekstremistów.
Według propagandy neokonserwatystów w rządzie Bush'a, ma odbyć się walna bitwa między szyitami-ekstremistami wspieranymi przez Iran z jednej strony i ekstremistami sunnitami popieranymi przez Al kaidę z drugiej strony, co według tej propagandy doprowadzi do walk na całym Bliskim Wschodzie, z fatalnymi skutkami dla dostaw paliwa do USA z tego regiony świata.

Profesor Klare opisał dokładnie swoją prognozę ataku USA na Iran na łamach pisma Asia Times i na stronie internetowej Antiwar.com z 26-go lutego 2007, w artykule pod tytułem "Argument na Wywołanie Przyszłej Wojny" ("Talking Points for the Next War"). Poza ekstremistami rządzącymi w Izraelu, trudno jest sobie wyobrazić którykolwiek rząd na świecie, który byłby zadowolony z prognozy ataku USA na Iran, przedstawionej przez profesora Klare.

I.C.P.
Za Indymedia.pl 27.02.2007

TARCZA USA SZKODLIWA DLA POLSKI

Z Romanem Kuźniarem, byłym dyrektorem Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych rozmawia Marcin Szymaniak. Wywiad przeprowadzono przed odwołaniem Kuźniara ze stanowiska, a według doniesień medialnych był on bezpośrednim powodem zmiany w PISM.

W ramach programu tarczy antyrakietowej Amerykanie chcą rozmieścić w Polsce silosy z 10 rakietami przechwytującymi. Wybrali nasz kraj ze względów czysto militarnych, czy po prostu dlatego, że Polska jest tradycyjnie uległa wobec USA?

Liczy się jedno i drugie: zarówno użyteczność strategiczna tej bazy, jak i jej bezpieczeństwo, w sensie stabilności i obliczalności naszego kraju. Wchodzą też w grę względy finansowe. Amerykanie uzyskaliby ten sam efekt, umieszczając elementy tarczy na swoim Wschodnim Wybrzeżu, tylko że byłoby to dla nich znacznie droższe. Wrogie pociski miałyby być przechwytywane w ostatniej fazie, w związku z czym trzeba byłoby mieć więcej urządzeń przechwytujących, co znacznie podwyższyłoby koszty. USA wolą więc umieścić te urządzenia u nas, co mogłoby jednak naruszać nasze bezpieczeństwo. Jako Polakowi, oczywiście nie może mi się to podobać. Tarcza antyrakietowa na naszym terytorium to nie jest dobry pomysł, a przy tym zupełnie zbędny. Czy możemy zaakceptować to, że państwo najpotężniejsze i najbezpieczniejsze na świecie próbuje zwiększyć własne bezpieczeństwo naszym kosztem?

USA to jednak nasz główny sojusznik i, jak się często mówi, opiekun całego "wolnego świata". Czy to Pana nie przekonuje?

Niezupełnie. Jeżeli chodzi o względy geostrategiczne, to rzecz jest bardzo wątpliwa. Na terenie Bliskiego Wschodu nie ma państw, które dysponują odpowiednią technologią i intencją zaatakowania USA. Z kolei Rosja ma technologię, ale również nie ma intencji takiego ataku. Po co zatem tarcza? W Polsce różni eksperci powtarzają błędną opinię, że jest to system defensywny. Nic bardziej błędnego: w obecnych warunkach jest to system jednoznacznie ofensywny. Wyjaśnię to panu na historycznym przykładzie. Właściwie nikt u nas nie pamięta, że to Rosjanie rozpoczęli prace nad systemem obrony przeciwrakietowej. W drugiej połowie lat 60. wykonali pierwsze instalacje. Kiedy Amerykanie się w tym zorientowali, podjęli rozmowy z Moskwą. W 1967 r. prezydent Johnson spotkał się z Kosyginem i Amerykanie powiedzieli: "Panowie, wiemy, że zaczynacie budować duży system antyrakietowy, obejmujący Moskwę i inne obszary ZSRR. Wiecie, co o tym myślimy? Że to jest zły pomysł". "Niby dlaczego zły? Przecież chodzi o obronę" - mówią Rosjanie. Amerykanie na to: "Bo my pójdziemy waszym śladem, przecież mamy do tego odpowiednie możliwości. I my i wy wydamy masę pieniędzy; co nam z tego przyjdzie? Dlatego proponujemy co innego: Zostawmy znaczne części naszych terytoriów odsłonięte, nie chronione przez rakiety". "Ale dlaczego?!" - pytają zdumieni Sowieci. "Ano po to, mówią Amerykanie żebyśmy byli wrażliwi na uderzenia drugiej strony. Bo jak ktoś jest wrażliwy, to jest także powściągliwy. Państwo szczelnie chronione będzie odczuwać pokusę dokonania pierwszego uderzenia, czuć się bezkarne. Rozumiecie?" Rosjanie zgodzili się z amerykańską argumentacją i wkrótce potem doszło do podpisania układu ABM, który ograniczał rozmiary systemów antyrakietowych obu mocarstw..

Jak wyobraża Pan sobie działania ofensywne USA, które ułatwi tarcza?

Do lat 2025-30 ten system ma się stać takim globalnym, takim swoistym ruchomym parasolem. Parasol będzie rozpinany na potrzeby operacji amerykańskich w dowolnej części świata. Chodzi o to, żeby okręty, bazy, oddziały USA w obojętnie którym miejscu - na Bliskim Wschodzie, Dalekim Wschodzie, południowej Azji - były niewrażliwe na rakiety i pociski państw, przeciw którym Amerykanie mogliby chcieć prowadzić operacje zbrojne. Baza w Polsce ma więc być elementem zdobycia przez USA hegemonii strategicznej na świecie.

Amerykanie mówią o tym nieco inaczej. Twierdzą, że sami mogą być zagrożeni atakiem ze strony tzw. Rogue states, czyli państw zbójeckich, jak Iran czy Korea Północna...

Ja nie używam słowa "zbójecki", tylko "hultajski", tak wyraz "rogue" tłumaczył Czesław Miłosz. Opowieści o atakach ze strony państw hultajskich można włożyć między bajki. Bo państwa nie są samobójcami. Każde państwo, czy to będzie Rosja, Iran czy Korea Północna, wie dzisiaj doskonale, że atak na USA byłby samobójstwem. Dlatego stwierdzenie, że Ameryce zagraża atak ze strony państw hultajskich, jest tyle samo warte, co słowa pana prezydenta Busha, że Irak może w każdej chwili napaść na Stany Zjednoczone, wygłaszane przed interwencją w tym kraju. Pamiętam, jak przed sporym audytorium prezydent Bush mówił, że w każdej chwili Irakijczycy mogą nadejść i zaraz zaczynał się rozglądać na boki, jakby już się zbliżali. Cała sala wodziła za jego wzrokiem, przerażona. Było to oczywiście potrzebne, żeby wywołać strach u obywateli USA i przyzwolenie dla całkowicie nieuzasadnionej operacji w Iraku. Każdy choć trochę zorientowany w realiach wiedział tymczasem, że możliwość irackiego ataku Iraku na to absurd. Bo wojny są wywoływane przez państwa hegemoniczne, silniejsze, a nie przez państwa słabe.

Dobrze, przyjmijmy zatem, że chodzi tylko o hegemonię USA. Czy nie dobrze jest mieć takiego hegemona jak Stany: państwo demokratyczne, respektujące prawa człowieka?

Dążenie do absolutnej hegemonii jest niebezpieczne, bez względu na to, z jakim państwem mamy do czynienia. Po pierwsze, mocarstwo, które czuje się bezpiecznym hegemonem, ma skłonność do wywoływania operacji ofensywnych. Po drugie, inne państwa tego nie zaakceptują. Polska należy na świecie do małej grupki najwyżej kilkunastu państw, które mogą sobie pozwolić na akceptację hegemonii USA. Pozostałe państwa uważają, że sytuacja, w której USA zajmują taką pozycję, nie jest zdrowa. Bo absolutne bezpieczeństwo dla jednego państwa oznacza niestety brak bezpieczeństwa dla innych. Hegemon może każdemu zrobić kuku, pozostając bezkarnym. Żadne poważne, duże czy średnie państwo, nie może sobie na to pozwolić. Jaki będzie tego efekt? Wyścig zbrojeń, budowanie systemów, które uniemożliwią utrzymanie hegemonii Amerykanom, rozwój środków walki asymetrycznej. Ostatnie oświadczenia polityków rosyjskich już to zapowiadają. Poza tym Rosja oczywiście nie może odegrać się na Ameryce, ale dawać kuksańce Polsce, jak najbardziej. I zrobi to. Jeżeli będzie postrzegać nas jako adiutanta interesów USA, to wykorzysta każdą okazję, by nam dokuczyć.

A to przykręci kurek z gazem, a to znajdzie robaki w naszym mięsie?

Właśnie, takich rzeczy jest wiele. Zgadzając się na tarczę, gwarantujemy utrwalenie złych stosunków z Rosją. Czasem taką cenę warto zapłacić, jak to było w przypadku naszych starań o wejście do NATO. Czasem, jak w przypadku tarczy, to nie ma sensu. I nie ma co udawać, że takiej ceny nie będzie. Nie możemy się zachowywać jak ci słynni Polinezyjczycy, odkryci przez Bronisława Malinowskiego, którzy nie widzieli związku między stosunkiem płciowym, a narodzeniem dziecka.

Czy nie warto nam jednak zapłacić ceny pogorszenia stosunków z Moskwą w zamian za umocnienie sojuszu ze światowym supermocarstwem?

Nie w tym przypadku, ponieważ wchodzi tu jeszcze w grę rzecz najważniejsza: nasze bezpieczeństwo narodowe. Pytanie: czy tarcza zwiększa to bezpieczeństwo? Nie, ona to bezpieczeństwo zmniejsza. Przecież ona służyć bezpieczeństwu terytorium USA i baz USA na świecie, a nie Polski. Nasz kraj wystawia tylko na ewentualne ataki ze strony przeciwników Ameryki. Obecnie Polska jest członkiem NATO i Unii Europejskiej, a żaden kraj nie deklaruje wobec Polski wrogich intencji. Nie ma więc potrzeby wznosić się ponad te gwarancje, które już posiadamy, będąc członkiem Sojuszu Północnoatlantyckiego. Co gorsze, jeżeli pójdziemy w stronę tarczy, to może się to okazać to ciosem w integralność NATO. Dojdzie bowiem do wytworzenia się różnych standardów bezpieczeństwa. Będą gorsi i będą lepsi. Przecież sam fakt, że angażujemy się w tarczę, świadczy, iż nie mamy zaufania do NATO! Co na to mają powiedzieć inne kraje Sojuszu? Skoro Polacy nie ufają NATO, to może my powinniśmy zbudować europejską obronę, a oni niech bronią terytorium USA. Tarcza na polskim terytorium byłaby, niestety, w pewnej mierze votum nieufności wobec Sojuszu, co byłoby dla mnie bardzo przykre ponieważ jestem wielkim zwolennikiem NATO.

Ale przecież polski rząd chce, żeby w zamian za lokalizację systemu w Polsce uzyskać od Amerykanów objęcie ochroną naszego terytorium.

Amerykanie tego nie przewidują, gdyż w ten sposób pokazaliby, że system jest przeciwko Rosji. Przecież oni mówią, że nie wchodzą w grę nawet rakiety Patriot, które miałyby bronić tylko samej tarczy i jej okolicy. Załóżmy teraz, że za 15 lat Iran lub inne państwo hultajskie ma już pociski o odpowiednim zasięgu. Dochodzi do kryzysu międzynarodowego, Amerykanie interweniują w jakiejś części świata. Przeciwnik chce osłabić ich system antyrakietowy i być może zechce np. "odstrzelić" polski element tarczy, aby uczynić ją mniej szczelną, ale nie trafi w bazę, tylko w np. Koszalin albo Słupsk? Tego w tak zwanym najgorszym scenariuszu nie można wykluczyć. Umieszczenie takiej bazy na naszym terytorium osłabia więc nasze bezpieczeństwo. A najlepiej świadczy o tym fakt, że domagamy się rekompensaty w postaci osłony rakietowej i osłony wywiadowczej. A Amerykanie się do tego nie palą. Co będzie, jeśli zaangażujemy się w rozmowy o tarczy, a nawet nie dostaniemy Patriotów?

To realna perspektywa?

Do tej pory jakoś niespecjalnie byliśmy asertywni w rozmowach z naszym wielkim sojusznikiem. Obawiam się, że i tym razem nie będziemy w stanie wytrzymać presji dyplomatyczno-medialno-politycznej ze strony Ameryki i nie będziemy potrafili odmówić, jeśli warunki przez nich oferowane nie będą zadowalające. Że będziemy jak te kobiety Simona Mola, które bały się odmówić stosunku, choć nie chciał założyć prezerwatywy, i w efekcie zaraziły się HIV. Jest to o tyle prawdopodobne, że firmy lobbyingowe, pracujące dla amerykańskich koncernów zbrojeniowych, harcują w Polsce zupełnie swobodnie. W efekcie zaprzyjaźnione z nimi media wypisują niekiedy zupełne brednie o tym, jakie to dobrodziejstwa będziemy mieli dzięki tarczy. Niestety, ma to miejsce w całkiem poważnych gazetach. W jednej z nich czytałem niedawno, jak to jak to Putin pomógł Polsce w akceptacji amerykańskiej prośby. Co ma piernik do wiatraka, można zapytać. Byłoby interesujące dowiedzieć się, w jakim stopniu różne opnie czy raporty są inspirowane przez te firmy. Trzeba wreszcie wziąć pod uwagę opinię samych zainteresowanych, których ta tarcza, czy amerykańska rekompensata, miałaby jakoś chronić, a więc polskie społeczeństwo. Wiemy, że wszystkie badania, włącznie z przeprowadzonym ostatnio na zlecenie "ŻW", jasno pokazują, iż większość Polaków jest przeciw.

Załóżmy jednak, że Patrioty dostaniemy. Wtedy projekt miałby sens?

Ależ skąd. Zastanówmy się: Najpierw zmniejszamy sobie nasze bezpieczeństwo, przyjmując tarczę, a zaraz potem równoważymy to, instalując Patrioty. Może i wszystko się zbilansuje, ale pytam się: po co to w takim razie robić, tracąc środki i nasycając nasze terytorium zbędnymi urządzeniami militarnymi? Nie zapominajmy przy tym, że nie da się w ten sposób zbilansować pogorszenia stosunków z naszym otoczeniem oraz uszczerbku dla naszej suwerenności. Baza będzie przecież eksterytorialna, a decyzja o użyciu pocisków będzie podejmowana przez dowództwo w Stanach Zjednoczonych. Teoretycznie, polski prezydent może dowiedzieć się pewnego dnia z CNN, że właśnie z naszego terytorium zostały wystrzelone pociski. Jaki mamy wtedy efekt? Jesteśmy w stanie wojny z jakimś krajem poza naszą wiedzą i bez naszej woli.

Czy sądzi Pan, że w tej sytuacji niezbędne jest ogólnonarodowe referendum w tej kwestii?

Nie wiem, czy ono jest potrzebne, choć nasza konstytucja dopuszcza je w takich sytuacjach. Wystarczyłoby, żeby negocjacje były transparentne, a opinia publiczna uczciwie informowana, jakiego rodzaju obciążenia i ryzyko na siebie bierzemy. Może ekspertom uda się przekonać polityków, że ten projekt jest zbędny i szkodliwy dla polskiego bezpieczeństwa? Bo wydaje mi się czasem, że przychylność wielu polityków wobec niego bierze się z niewiedzy, czym tak naprawdę jest ten system.

Wywiad ukazał się w dzienniku "Życie Warszawy".


STATYSTYCZNY POLAK POPIERA POSTULATY RUCHU ANTYWOJENNEGO

Przeciwko poborowi, za służbą zastępczą
Według sondażu Centrum Badania Opinii Społecznej, 51 proc. badanych Polaków chce rezygnacji z powszechnego poboru do wojska, a jedynie 11 proc. jego zachowania.

Z sondażu wynika, że coraz większym społecznym uznaniem cieszy się możliwość zastąpienia - z powodów etycznych i religijnych - zasadniczej służby wojskowej służbą zastępczą. Niemal trzy czwarte badanych (74 proc.) uznaje takie rozwiązanie za słuszne. Ideę tę uważa za niesłuszną co ósmy Polak (13 proc.). 13 proc. nie ma na ten temat zdania.
Prawie połowa Polaków (46 proc.) opowiada się za skróceniem czasu trwania służby zastępczej, zaś 7 proc. domaga się jego wydłużenia.

Ponad dwie trzecie badanych (69 proc.) jest zdania, że poborowi, którzy z uwagi na kontynuację nauki nie zostali skierowani do odbycia służby wojskowej, powinni być z niej zwolnieni. Większość z nich (38 proc.) proponuje jednak wprowadzenie obowiązkowego przeszkolenia, któremu osoby uczące się miałyby podlegać w trakcie lub po ukończeniu edukacji. 31 proc. chce całkowitego zwolnienia poborowych kontynuujących naukę.

Przeciwko okupacji Iraku i Afganistanu
Przeciw udziałowi polskich żołnierzy w operacji irackiej jest 77 proc. ankietowanych, popiera ją 20 proc
Przeciwników jest najwięcej, a zwolenników najmniej w historii. Podobny sprzeciw budzi misja w Afganistanie - przeciw wysłaniu tam żołnierzy jest 75 proc. badanych, za - 20 proc.

Badanie przeprowadzono w dniach 12-15 stycznia na reprezentatywnej próbie 922 Polaków.

Na podstawie gazeta.pl


SZUBIENICA ZAMIAST PRAWDY

Koniec ubiegłego roku przyniósł wiadomości o śmierci dwóch krwawych dyktatorów. Najpierw przyszedł koniec na Augusto Pinocheta, potem na Saddama Husajna. Los obu tyranów wskazuje na pewne podobieństwa, ale jeszcze bardziej znaczące są różnice. Szczególnie dotyczy to sposobu w jaki zeszli ze sceny historycznej. Porównanie ich mówi nie tylko o naturze współczesnej dyktatury, ale przede wszystkim o tych, którzy uzurpują sobie miano społeczności międzynarodowej, świata demokratycznego albo po prostu cywilizacji zachodniej.

Przypomnijmy, że Pinochet umierał w otoczeniu rodziny i swoich popleczników ciesząc się do końca praktyczną bezkarnością i pełnią praw. Kiedy hiszpański sędzia Baltasar Garzon doprowadził do aresztowania dyktatora w Anglii, w roli strażników jego skóry wystąpiło aż trzech premierów - Tony Blair z Wielkiej Brytanii, Jose Maria Aznar z Hiszpanii i Eduardo Frei z Chile. Inni szacowni reprezentanci cywilizacji zachodniej nie protestowali gdy dyktator wymykał się wymiarowi sprawiedliwości. Także i dziś entuzjaści rzeźnika z Santiago nie muszą się z niczego tłumaczyć. Nikt na przykład nie odmawia podawania ręki Markowi Jurkowi oraz Markowi Kamińskiemu, którzy swego czasu pielgrzymowali do londyńskiego szpitala, w którym leczył się Pinochet aby wręczyć mu ryngraf z wizerunkiem Matki Boskiej. Przeciwnie obaj panowie uchodzą za tzw. poważnych polityków i mają czelność występować w imieniu wyższych wartości moralnych. Zapewne w swoim mniemaniu mają do tego pełne prawo. W końcu jeden jest Marszałkiem Sejmu Rzeczypospolitej, drugi jej europosłem.

O ile publiczne obnoszenie się z poparciem dla Pinocheta może otwierać drogę do politycznej kariery w IV RP, o tyle z Saddamem sprawa wygląda zupełnie inaczej. Iracki dyktator nie zaznał emerytury pod parasolem ochronnym liderów społeczności międzynarodowej. Został pokonany w wojnie, upokorzony podczas aresztowania i stracony na oczach całego świata. Jeden ze współczesnych mistrzów tortur i masowych represji został osądzony, a drugi sprawiedliwości uniknął. A przecież obaj przez długie, zimnowojenne lata byli pupilami przywódców tzw. wolnego świata. Cieszyli się czymś więcej niż tylko sympatią i uznaniem lokatorów Białego Domu. Jeden czerpał z tego korzyści do końca życia, drugi w pewnym momencie popadł w niełaskę. Oto ponury paradoks i kolejny przykład do niekończącej się listy podwójnych standardów, które stosuje amerykańska polityka zagraniczna.

Doprawdy trudno oprzeć się wrażeniu, że sposób w jaki osądzono, skazano i stracono irackiego tyrana nie był przypadkowy. Trybunał, przed którym odbywał się proces nie gwarantował bezstronności. Największa Amerykańska organizacja obrony praw człowieka Human Rights Watch potępiła sąd jako całkowicie niewiarygodny. Waszyngton wywierał naciski na dobór składu sędziowskiego i wpływał na jego zmiany. Rację miał jeden z najwybitniejszych brytyjskich znawców problematyki bliskowschodniej Tariq Ali gdy nazwał tę egzekucję kpiną ze sprawiedliwości, barbarzyńskim linczem w kolonialnym stylu. W tym szaleństwie była jednak metoda. Narastająca codzienna przemoc okupacji, tajemnicza śmierć dwóch obrońców, tempo w jakim sąd apelacyjny odrzucił pozew i wykonanie wyroku zaledwie cztery dni potem stwarzają nieodparte wrażenie, że komuś bardzo zależało na tym aby Saddam nie odpowiedział za inne, znacznie poważniejsze zbrodnie. Bo przecież ominął go proces o najbardziej osławioną z nich - dokonanie masakry w kurdyjskim mieście Halabdża gdzie zagazowano tysiące cywilów. Być może chodziło zatem o to aby oskarżony nie powiedział zbyt wiele. O czym? Może o swoich protektorach, przyjaciołach, czyli mówiąc bez ogródek o wspólnikach.
Saddam Husajn przez całe dekady cieszył się tolerancją Waszyngtonu. Było tak już gdy jego partia Baas dokonywała zamachu stanu skierowanego przeciw republikańskim rządom w Bagdadzie (1963). Później, po przejęciu władzy, w 1979 r., gdy niszczył społeczne dziedzictwo rewolucji irackiej roku 1958, Saddam nie musiał się przejmować amerykańskim umiłowaniem praw człowieka. Waszyngtonowi nie przeszkadzało gdy reżim basistowski masakrował najpotężniejszy na Bliskim Wschodzie ruch komunistyczny, niszczył związki zawodowe i dławił prawa pracownicze. Na otwartą przyjaźń USA dyktator zasłużył w roku 1980, gdy jego wojska najechały na pogrążony w rewolucyjnej gorączce Iran (który podczas rządów zainstalowanego przez siebie Szacha, Amerykanie wspierali... przeciw Irakowi). Przez następne 8 lat Saddam otrzymywał wielomiliardowe kredyty, nowoczesny sprzęt wojskowy i cały wachlarz usług wywiadowczych.

W roku 1982 mszcząc się za nieudany zamach na życie Saddama jego siepacze zmasakrowali 148 szyitów we wsi Dżubail. Właśnie za tę zbrodnię dyktator zawisł na stryczku. Kilkanaście miesięcy po masakrze specjalny wysłannik prezydenta Ronalna Reagana, pełniący do niedawna funkcję Sekretarza Obrony i architekt obecnych wojen w Afganistanie i Iraku, Donald Rumsfeld ściskał się z dyktatorem i jego ministrem spraw zagranicznych Tarikiem Azizem w Bagdadzie. Nie skończyło się na przyjaznych gestach. W 1984 roku administracja Reagana dostarczyła reżimowym naukowcom irackim ponad dwa tuziny próbek wirusowych i biologicznych wąglika, dżumy i jadu kiełbasianego. W roku 1986 słynny dziennikarz Bob Woodword (ten od afery Watergate) ujawnił, że CIA pomagała Irakijczykom namierzać irańskie cele do ataków z zastosowaniem iperytu.

W marcu 1988 w Halabdży wyprodukowane w USA i dostarczone Saddamowi w ramach "kontraktów na sprzęt rolniczy" śmigłowce użyły broni chemicznej przeciw bezbronnej ludności cywilnej. Cztery miesiące później amerykański gigant budowlany, powiązany z republikanami Bechtel, został wybrany przez władze w Bagdadzie do budowy wielkiej fabryki chemicznej. Z kolei w październiku 1989 roku prezydent Bush senior podpisał dyrektywę ws. bezpieczeństwa narodowego określającą dobre stosunki z Bagdadem jako służące amerykańskim interesom i stabilizacji w regionie.
W pewnym momencie jednak wszystko się popsuło. Saddam nie wyczuł intencji Waszyngtonu i najechał na Kuwejt. To, co było dobre w 1980 okazało się niedopuszczalnym pogwałceniem prawa międzynarodowego w 1990. Błąd kosztował życie 150 tys. ludzi podczas wojny w Zatoce i prawie miliona w wyniku barbarzyńskich sankcji nałożonych na Irak przez ONZ pod naciskiem USA. Iraccy cywile płacą w dalszym ciągu.

Chęć ucieczki od ujawnienia nowych okoliczności powiązań reżimu Saddama z Waszyngtonem i państwami Europy (w tym Rosją), to tylko jedna z prawdopodobnych przyczyn takiego a nie innego końca byłego irackiego dyktatora. Haniebny lincz jakiego się na nim dopuszczono miał także bardziej aktualny kontekst. Katowski spektakl ku uciesze gawiedzi miał odciągnąć uwagę od amerykańskich klęsk w Iraku, miał też praktycznie wpłynąć na rozniecenie sekciarskich konfliktów i pogłębić proces rozpadu tego kraju. Trzeba być bardzo naiwnym żeby nie dostrzec, że termin egzekucji wybrano wyłącznie po to by poniżyć Irakijczyków wyznania sunnickiego. Odbyła się ona w dniu religijnego święta, które powinno być wolne od publicznego zadawania śmierci. Fakt, że szyici obchodzą to samo święto zaledwie dzień później podkreśla jeszcze prowokacyjnie antysunnicki charakter daty wykonania wyroku na dyktatorze. W tym wypadku dwa dni zwłoki oznaczałyby dużą różnicę.

W grudniu 2006 roku w Iraku zginęło 109 amerykańskich żołnierzy co jest jednym z najgorszych wskaźników od początku okupacji. Spośród prawie 4 tys. ataków zbrojnych jakie co miesiąc notuje się w Iraku ponad 60% wymierzonych jest przeciw wojskom okupacyjnym. Nic dziwnego, że liczba Amerykanów, którzy zginęli w Irackim bagnie przekroczyła już magiczne trzy tysiące a liczba rannych idzie w dziesiątki tysięcy. To, co stało się udziałem zwykłych obywateli Iraku trudno nazwać mianem innym niż piekło. Nawet wedle zaniżanych oficjalnych raportów władz w Bagdadzie, w drugiej połowie minionego roku ginęło miesięcznie po ok. 2000 cywilów. Wedle źródeł niezależnych od rządu codziennie ginie 500 osób.
Według danych Wysokiego Komisariatu ONZ ds. Uchodźców (UNHCR) ponad półtora miliona Irakijczyków opuściło kraj od marca roku 2003. Stanowi to 7% populacji kraju. Co miesiąc z kraju ucieka 100 tysięcy ludzi. Obecnie milion uchodźców z Iraku wegetuje w obozach na terenie Syrii, 750 tys. przebywa w Jordanii, 150 tys. w Kairze. Jak zauważył Tariq Ali uchodźcy ci nie budzą sympatii Zachodu, a ich cierpienie nie obchodzi Zachodnich mediów. Uchodźcy z Iraku nie zasługują na uwagę organizacji w rodzaju Polskiej Akcji Humanitarnej, mimo, że państwo polskie przyczyniło się do ich tragicznego losu. Znacznie łatwiej użalać się nad losem cierpiących Kosowarów czy Czeczeńców bo przy okazji wypatrywania drzazg w cudzych oczach można ukryć belkę tkwiącą we własnym.

W listopadzie ubiegłego roku niezależny ośrodek analityczny Iraq Centre for Research and Strategic Studies (ICRSC), przeprowadził trzytygodniowe badanie opinii publicznej, z którego wynika, że tylko 5% Irakijczyków uważa, że sytuacja w ich kraju jest dziś lepsza niż przed rozpoczęciem wojny w roku 2003. Przeciwnego zdania jest 89%. Aż 79% Irakijczyków uważa, że ich sytuacja ekonomiczna pogorszyła się, a 95% odczuwa zasadnicze pogorszenie w kwestii bezpieczeństwa. Co ciekawe tylko 50% Irakijczyków określa się mianem muzułmanów (spośród nich 34% jako szyitów i 14% jako sunnitów). W ten sposób potwierdzają się podejrzenia, że to Amerykanie są siłą rozniecającą waśnie etno-religijne. Demokracja, którą wielkodusznie ofiarowali obywatelom Iraku nie opiera się na pluralizmie politycznym. Wręcz przeciwnie - uprzywilejowuje tożsamości etniczne i religijne. Wedle prawa wyborczego wymyślonego przez nowojorską kancelarię adwokacką Friedmana Irakijczycy nie głosują na partie i programy polityczne, ale na kurie religijno-etniczne. Niezależnie od wyniku głosowania określona ilość miejsc w bagdadzkim parlamencie ma przypaść szyitom, sunnitom i Kurdom. Tak oto okupanci upolitycznili religię i przynależność etniczną Irakijczyków. Doprawdy nietrudno zauważyć, że beneficjantem wywołanego w ten sposób podziału dzielnicowego są nie tyle przywódcy fundamentalistycznych ugrupowań i milicji, które dokonują dziś czystek etnicznych ile amerykańskie koncerny. Znacznie łatwiej będzie dobrać się do irackich zasobów gdy za partnera do interesów będą miały nie silne państwo, ale mozaikę skłóconych bantustanów etniczno-religijnych.

Wielu obserwatorów wskazuje, że obecna sytuacja w Iraku to triumf Saddama zza grobu. Nie mają racji. W szczególności wtedy gdy tak jak pewien ekspert cytowany na portalu Gazety Wyborczej twierdzą, że okupanci zarazili się od Irakijczyków terrorystycznymi metodami, za pomocą których obecnie "stabilizują kraj", oraz że to korupcyjna kultura stworzona w czasach reżimu Saddama nauczyła przybyszów zza oceanu ekonomicznych przekrętów przy tzw. odbudowie. W gruncie rzeczy tego rodzaju efektowne sformułowania powtarzają zgrane, rasistowskie stereotypy. Nie odbierając "zasług" reżimowi Baas należy przypomnieć, że przynajmniej od roku 1991 poważną konkurencją w dostarczaniu Irakijczykom wzorców okrucieństwa i niegodziwości stali się Amerykanie. Dość powiedzieć, że dziś kurdyjskie więzienia wzorowane są na Guantanamo. To samo dotyczy grabieży irackich zasobów, którą amerykańskie korporacje przeprowadzają pod orwellowska nazwą odbudowy. Naftowa korporacja Halliburton, którą w latach 1995-2000 kierował obecny wiceprezydent USA Dick Cheney już w chwilę po opanowaniu Iraku otrzymała kontrakt na 600 milionów dolarów. Halliburton nie wywiązał się z umowy... a w nagrodę dostał następny kontrakt, tym razem na 4 miliardy. Czyż trzeba dodawać, że Cheney otrzymuje ze swej dawnej firmy "alimenty" w wysokości miliona dolarów rocznie, aby zrozumieć jak wygląda wolny rynek w wykonaniu neokonserwatystów Busha juniora? Od samego początku okupacji, od czasów rady zarządzającej Paula Bremera, który za pomocą 100 dekretów zmienił ustrój gospodarczy Iraku (łamiąc przy tym Konwencje Genewskie), tworzono warunki do masowej grabieży kraju posiadającego drugie co wielkości złoża ropy naftowej na świecie. Wszyscy, którzy mieli w tej kwestii jakiekolwiek wątpliwości powinni je porzucić w momencie gdy brytyjski dziennik "The Independent" z 7 stycznia br. doniósł o tym, że iracki parlament pracuje pod kierunkiem amerykańskich ekspertów nad ustawą mającą wprowadzić nowe reguły eksploatacji tamtejszych pól naftowych. Dzięki nim koncerny naftowe ze Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii (Shell, BP, Exxon) uzyskają swobodny dostęp do bogactw Iraku. Ustawa ma umożliwić zagranicznym korporacjom eksploatowanie irackich złóż przez trzydzieści lat. W ten sposób, po raz pierwszy od roku 1972, gdy Irak znacjonalizował przemysł, zachodnie koncerny będą mogły eksploatować ropę na tak wielką skalę. Co więcej ustawa pozwoli im na zatrzymywanie, w początkowym okresie, ponad 75% zysków z wydobycia ropy. Zważywszy, że gospodarka Iraku w 70% zależy od ropy oznaczałoby to faktyczną likwidację wszelkiej suwerenności kraju.

Dziś w okupowanym i pogrążonym w kolejnej wojnie Iraku nie ma już Saddama, jest natomiast jego dawny faworyt, koncern Bechtel. Budowlana korporacja, podobnie jak jej naftowe siostry w rodzaju Schell czy BP, znowu inkasuje zyski z publicznej kasy zdruzgotanego wojnami kraju. I ten fakt najlepiej tłumaczy stawkę, o którą toczy się gra. Z Saddamem czy bez niego.

Przemysław Wielgosz
Tekst pochodzi z dziennika "Trybuna".