Sądzę, że niesprawiedliwie ocenia się większość tzw. zwykłych ludzi. Nie widzę niczego co mogłoby wskazywać, że są oni bardziej podatni na wpływ propagandy niż elita intelektualna. Za to mam pewne powody podejrzewać, że może być właśnie odwrotnie.
Noam Chomsky

Jesteś na archiwalnej wersji strony internetowej - przejdź na aktualną wersję rozbrat.org

Lament nad lewicą

rozbrat.org

Na początku lutego zwróciła się do mnie redakcja "Dziennika" z propozycją, abym napisał tekst na temat kondycji polskiej lewicy, jako kolejny głos w toczącej się dyskusji*. Zgodziłem się i artykuł był gotowy 6 lutego. Przesłałem go natychmiast do redakcji, bo się niby "paliło" i... zapadła cisza. Może nie był dość ciekawy, bo i temat trochę już męczący. A może coś napisałem nie tak? Ocenę zostawiam czytelnikom.

* * *

Swój głos w sprawie kondycji polskiej lewicy, zacznę od stwierdzenia, że lament nad lewicą, lub nad tym co za lewicę uchodzi, w przeważającej mierze, jak widzę, dotyczy SLD i licznych historycznych wcieleń tej formacji oraz roli jaką ona odegrała w najnowszych dziejach Polski. Szczerze powiem, że nigdy nie uważałem tego ugrupowania za lewicowe, nie żałowałem jego słabości i nie miałem mu za złe żadnych zdrad, bo nigdy nie czułem więzi z tym towarzystwem. Nigdy też nie mogłem pojąć, jak można być tak głupim, żeby pokładać jakieś nadzieje w istnieniu tej formacji, wierzyć, że będzie ona stała na stanowisku prosocjalnych reform i wykaże się jakąś szczególną wrażliwością społeczną.

Nie predysponują ją do tego ani przeszłość, ani pozycja społeczna, jaką zajmują jej przedstawiciele obecnie, choćby wyznaczaną przez kategorię majątku. Przecież to standard lewicowego paradygmatu - uznanie tego, że różnice społeczne zależą od sytuacji materialnej przedstawicieli poszczególnych grup. Średni majątek 53 posłów LiD na sejm obecnej kadencji (bez zadłużenia) wynosi ok. 670 tys. złotych. Na próżno zatem wśród nich doszukiwać się, pomimo wcześniejszego wycięcia eseldowskich baronów przez odnowione władze partii, przedstawicieli klas faktycznie ubogich i wykluczonych. W istocie rzeczy działacze SLD idą pod rękę z posłami innymi ugrupowań politycznych, tym co ich bowiem łączy jest właśnie status majątkowy, prestiż i współudział we władzy. Podkreślane co krok różnice ideowe czy polityczne między ugrupowaniami, nie mają rzeczywistego odzwierciedlania w kluczowych dla społeczeństwa kwestiach. Powtarzano to do znudzenia już wiele razy. Widać to wyraźnie na poziomie programów partii politycznych, w których trudno rozpoznać rzeczywiste sprzeczności tkwiące w strukturze społecznej, bowiem nie posługują się one językiem przeciwstawnych interesów i różnic klasowych. Nie odnajdziemy ich pomimo, że dane statystyczne jednoznacznie wskazują, iż społeczeństwo polskie się rozpada - rosną dysproporcje społeczne mierzone nie tylko dochodem, ale dostępem do edukacji, miejscem zamieszkania, mobilnością.

S. Sierakowski napisał, że "dziś już nawet popularni prezenterzy telewizyjni wiedzą, że SLD i lewica to tylko roboczo stosowane synonimy". Sądzę, iż to popchnęło decydentów "Dziennika" do tego desperackiego kroku, jakim jest próba odbudowania wizerunku (jeżeli słabej to tym lepiej) lewicy. Dlatego też, nie dopuścili do głosu działaczy z SLD, bowiem nawet jeżeli rozumieją lewicowe kategorie, to już nie potrafią się nimi posługiwać.

Jeżeli zatem możemy mówić o jakimś podziale mainstreamowej sceny politycznej na lewicę i prawicę, to jest to z jednej strony absolutnie arbitralny gest, nie mający żadnego realnego odniesienia w strukturze społecznej, a z drugiej gest niesłychanie dla ugrupowań z tej sceny przydatny, pozwalający utrzymać w społeczeństwie złudzenie, że w dalszym ciągu toczy się jakaś ważna debata, dyskusja czy spór. Jeżeli jakaś formacja "lewicowa" upadnie, to w interesie samej prawicy jest wymyślenie innej "lewicy", historycznie niegdyś ukształtowany podział na lewicę i prawicę bardzo się bowiem przydaje, jako dominujący dyskurs politycznego status quo. Zatem dyskusje jak ta, prowadzona na łamach, uchodzącego za prawicowy, dziennika, jest rozpaczliwą próbą ratowania tej iluzji podziału sceny politycznej, a my jak te barany bierzemy w tym udział, przekonani, że dzięki medialnemu koncernowi, znanemu z niszczenia lewicy, zdołamy wskrzesić lewicę prawdziwą. Oczywiście nie powinniśmy żadnych tekstów do redakcji Axel Springer wysyłać, ale zwyczajnie ją podpalić. Choćby dlatego, że mamy jeszcze nie załatwione pewne rozrachunki z lat '60 i '70 (jeżeli ktoś nie wiem o czym mówię, proponuje lekturę "Utraconej czci Katarzyny Blum" H. Bölla). Kryzys lewicy polega na tym, że nikt jeszcze tego ognia nie podłożył.

Jeżeli dzisiaj lewica przechodzi kryzys, to jest sobie sama temu winna. Zbiera żniwo po zachodnim eksperymencie socjaldemokratycznym i wschodnim eksperymencie komunistycznym. Pisząc o tym kryzysie nie można przejść nad tymi historycznymi przyczynami obojętnie. Lewica zdobywszy władzę, nie potrafiła doprowadzić własnego projektu do końca, zawiodła. A jedną z podstawowych przyczyn tego była wiara w możliwości, jakie niesie państwo i środki sprawowania władzy; utożsamianie skuteczności lewicy, z udziałem we władzy. W dalszym ciągu pokutuje myślenie w kategoriach "dwuetapowej strategii", czyli najpierw zdobyć władzę w państwie, potem przekształcić rzeczywistość - strategii, którą Immanuel Wallerstein określił jako zasadniczo błędną. Przejawem tej tendencji jest m.in. zamieszanie jakie "Krytyka Polityczna" zrobiła wokół "Rewolucji u bram" S. Żiżka, książki będącej wyrazem, w moim odczuciu, resentymentu a nie buntu. Sam Żiżek zresztą, admirowany przez część polskiej lewicy, jest politycznym frustratem, na którym ciągle odbija się piętno własnego niepowodzenia w wyścigu o fotel prezydenta Słowenii. "Genialna" koncepcja została politycznie zweryfikowana negatywnie. Nie, nie wysunąłbym, aż tak daleko idących wniosków. Żiżek mówi kilka ważnych i ciekawych rzeczy, pod warunkiem, że nie plecie o zdobywaniu "Pałacu Zimowego", faktycznie popychając lewicę w kierunku wyborczych awantur i programu odrestaurowania państwa dobrobytu.

Rozpatrywanie znaczenia i skuteczności dzisiejszej lewicy pod kątem współudziału we władzy, jest powtarzaniem błędów "starej lewicy". Można zmienić świat nie przejmując władzy - to hasło ruchu alterglobalistycznego nie dotarło do świadomości większości przedstawicieli polskiej lewicy, która ciągle mówi o konieczności "przebicia się" i podejmuje tak kompromitujące kroki, jak kandydowanie z list Samoobrony Piotra Ikonowicza. Podczas ostatnich wyborów parlamentarnych na lewicowych forach wzdychano, aby chociaż mieć jednego czy dwóch posłów, lub przekroczyć trzyprocentowy próg i dochrapać się budżetowej dotacji. Żenujące. A w czym by to zmieniło sytuację? Zasady gry zarówno na poziomie krajowym, jak i globalny są ustawione tak, aby nic się zmienić nie mogło, a w każdym razie niezbyt wiele. Chavez, nowy bożyszcze części lewicy, której kwestia skuteczności odebrała zdolność do właściwej oceny sytuacji, to epizod, tak jak epizodem będzie niebawem Castro.

Uchodzę za człowieka lewicy i pewnie w sensie mentalnym i światopoglądowy tak jest. Ale nie zamierzam bronić czegoś, co być może już obrony warte nie jest. Ruch emancypacyjny może się wyrażać w różnych ideologiach, a lewicowa nie jest ani jedyną, ani - jak widzimy - dziś szczególnie płodną. To groźna konstatacja, nie tylko dla lewicy. Dlatego musimy pamiętać, iż koncepcja zmiany społecznej musi narodzić się w dyskusjach "na dole", na dzielnicach i w zakładach pracy, a nie na partyjnych salonach, wśród intelektualistów, na łamach dodatków do opiniotwórczych dzienników. To ciekawe, ale dalece niewystarczające. Jeżeli lewica nie czerpie siły z zakorzenienia w ruchu emancypacyjnym, w społecznej bazie, w spontaniczności i zaangażowaniu mas, jest skazana na uwiąd i degenerację, kompromisowe zespolenie z innymi nurtami politycznym w imię zachowania status quo, "mniejszego zła". Przewrotnie powiem, że nawet lepiej, iż lewica nie ma swojej reprezentacji parlamentarnej, bo protestujące doły nie będą miały pewnych złudzeń, nadziei i wiary w przywództwo, które w historii tylekroć je zawiodło. W grudniu 2001 roku argentyńska ulica krzyczała: "Precz z wami wszystkimi!". W tym raczej upatrywałbym południowo-amerykańskich symptomów naszych czasów, a nie w powstaniu takiego czy innego rządu. Bo skoro nie udało się lewicowym rządom w Europie, dlaczego miałoby się udać w Ameryce?

Równolegle ruch emancypacyjny ma się dobrze. Skutecznie poblokowane kanały artykulacji niezadowolenia prowadzą do systematycznego od kilku lat wzrostu ciśnienia. Ewentualna erupcja może zaskoczyć swoją siłą i zasięgiem, a także, wbrew opiniom salonów, swoimi propozycjami programowymi. Zmianę dyskursu i odnowę polityki podyktuje ulica, a nie mównica. Wszystkie strajki, protesty, demonstracje dają nadzieję, że system się rozpadnie, a może już się rozpada. Liberalni publicyści ostatnio przestrzegają władze, że trzeba wyciszać nastroje i nadzieje, bo zbliżają się lata chude - idzie recesja. To zła wiadomość dla polityków. Jak to się mówi w gazetach? "Bad news - good news".

Jarosław Urbański

* "Dziennik" opublikował do tej pory kilka tekstów w tym cyklu: Andrzej Smosarski "Lewica działa w Polsce na opak", Przemysław Wielgosz "Polska lewica goni własny ogon", Adrian Zandberg "Polska lewica dawno zeszła na prawo", Sławomir Sierakowski "Nadchodzą lepsze czasy dla lewicy", Zuznanna Dąbrowska "Lewica została w Polsce wyzerowana"

Tego samego autora

Brak pasujących artykułów


Nie masz uprawnień, aby dodawać komentarze. Musisz się zarejestrować

Translate page

Belarusian Bulgarian Chinese (Simplified) Croatian Czech Danish Dutch English Estonian Finnish French German Greek Hungarian Icelandic Italian Japanese Korean Latvian Lithuanian Norwegian Portuguese Romanian Russian Serbian Spanish Swedish Ukrainian