Popisane mury pogrzebią stary świat

Piotr Kuligowski
Drukuj
2x2_mayWykorzystywanie napisów na murach, czy też szerzej – sztuki ulicznej – jako oręża politycznego częstokroć budzi wiele kontrowersji. Media od czasu do czasu lubią wskazać na nowo powstałe „bohomazy”, by napiętnować ich twórców; zwłaszcza, gdy stoją za nimi organizacje radykalne. Zazwyczaj jednak tego rodzaju utyskiwania, poza standardowym potępieniem czy wezwaniem do naprawienia „szkody”, nie zawierają jakiejkolwiek analizy przyczyn „sprejowania”. Przyczyn, które tkwią głęboko w fundamentach, czy raczej w niedociągnięciach, obecnego systemu politycznego.

Niekontrolowane przez władze napisy i znaki w przestrzeni miejskiej pojawiały się już od zarania cywilizacji, na co wskazywać może fakt odkrycia ich w zniszczonych przez wybuch Wezuwiusza Pompejach i Herkulanum. Powód ich powstawania był zapewne podobny do tego, który i dziś skłania aktywistów do umieszczania na murach treści politycznych. Chodzi tu mianowicie o deficyt demokracji w życiu publicznym, a uściślając – brak przestrzeni komunikacyjnych. Z owym brakiem zetknąć się musiał każdy, kto próbował legalnie nakleić plakat. Szybko można się bowiem przekonać, że kilka miejsc na słupach to wydatek wykraczający poza możliwości większości lokalnych organizacji czy stowarzyszeń. Z drugiej strony koszty tego rodzaju przedsięwzięcia nie są wygórowane dla dużych firm, które – jeśli tylko zechcą – będą mogły dowolny budynek uniwersytecki czy zabytkową kamienicę upodobnić do ogromnego banneru reklamowego – ku uciesze władz danej instytucji, acz z wielką szkodą dla ogólnego jej wizerunku.

Prawda muru, prawda ekranu

Przede wszystkim jednak skrajna nierówność w dostępie do „przestrzeni reklamowej” objawia się w czasie kampanii wyborczej, kiedy to nawet prowincja tonie w stosach partyjnej makulatury. A przecież plakaty, billboardy i inne tego rodzaju materiały stanowią tylko dodatek do bezpłatnego czasu antenowego. I choć o gustach się nie dyskutuje, to chyba wielu uznałoby, że nawet przeciętne graffiti w przejściu podziemnym pod względem estetyki bije na głowę kiczowate i prostackie spoty wyborcze, którymi wszystkie koła polityczne „spamują” radia i telewizje w okresach przedwyborczej gorączki.

Równie istotny jest fakt, że najbardziej znane twarze ze sceny politycznej przez cały rok regularnie pojawiają się w mediach, choć ich wizyty w środkach masowego przekazu niezmiernie rzadko wiążą się z merytorycznymi debatami (na co zwracała uwagę Rada Etyki Mediów). Częściej są to zwyczajne przepychanki pomiędzy obozem władzy (czasem i wewnątrz niego) a partiami opozycyjnymi, opierające się przede wszystkim na chwytach retorycznych i ogólnym zrobieniu „dobrego wrażenia”. Wydaje się więc, że wielu polityków jest zapraszanych na rozmaite dyskusje tylko dlatego, że są znani; natomiast działacze społeczni, którzy dane problemy omówiliby fachowo i rzeczowo, w telewizji czy radiu pojawiają się nader rzadko. Rzecz tę dobrze unaocznił zimowy spór wokół porozumienia ACTA – podczas gdy Michał Boni czy Jacek Kurski brylowali w telewizji publicznej w czasie szczytowej oglądalności, głos Katarzyny Szymielewicz z Fundacji Panoptykon, która na co dzień zajmuje się tego rodzaju problemami, słyszalny był jedynie w Internecie. To zaś skazało ów głos – jak i wiele innych cennych koncepcji czy spostrzeżeń – na całkowitą marginalizację, gdyż do czeluści sieci wirtualnej zaglądają zazwyczaj jedynie najbardziej wytrwali i krytyczni.

Wypychanie głosów niewygodnych poza główny obręb debaty publicznej ma swoje daleko idące konsekwencje – oto dzięki temu zabiegowi można sprawnie stygmatyzować tych, którzy – wypchnięci poza kamery i flesze reflektorów – muszą stosować inne metody, by dotrzeć ze swym przekazem poza niewielkie, zamknięte grono odbiorców. Nie bez powodu radykalne głosy dotyczące obecnej rzeczywistości (abstrahując chwilowo od ich poziomu merytorycznego), które jeszcze w miarę swobodnie mogą pojawiać się w Internecie, tak bardzo psują humor rozmaitym „opiniotwórczym” redaktorom i dziennikarzom pokroju Tomasza Lisa. Tenże od czasu do czasu utyskuje na poziom treści, pojawiających się w sieci, określając ich twórców niewybrednymi słowy, zapominając jednocześnie, że odbiorników radiowych i telewizyjnych dotąd nikt jeszcze nie wyposażył w zabezpieczenia antyspamowe. Jedynym więc sposobem, by odciąć się od - urzędowo obiektywnych - „refleksji” pana redaktora, które regularnie wypluwa on w przestrzeń publiczną, jest naciśnięcie przycisku „Off”.

Społeczeństwa głosu nie mają

O ile zatem plejada politycznych gwiazd i towarzyszący jej orszak prosystemowych dziennikarzy dysponuje potężnym aparatem nieustannego, propagandowego oddziaływania na społeczeństwo, o tyle to społeczeństwo rozporządza znacznie mniej „dogodnymi” do dyskusji przestrzeniami komunikacyjnymi. Przestrzenie te mają z grubsza dwojaki charakter, Ich pierwszy typ cechuje się spłyconą i od samego początku usytuowaną w pewnych „dopuszczalnych” ramach refleksją (np. Demotywatory.pl czy rozmaite programy w rodzaju TVN-owskiego „Szkła kontaktowego”). Przekroczenie pewnej bariery powoduje zatem rychłą reakcję omnipotentnego prowadzącego; zaś podporządkowanie się wyznaczonym ramom sprawia, że przekaz popłynie co prawda do szerszej rzeszy odbiorców – lecz będzie to komunikat odpowiednio sformatowany i zupełnie niegroźny dla obecnego porządku. Druga grupa takowych przestrzeni cechuje się co prawda znacznie większą, niemal nieograniczoną swobodą dyskusji (choć niejeden miał już kłopoty za publikowane w sieci treści), ale pozbawiona jest jednego, niezmiernie istotnego czynnika – szerokiej publiczności, która zechciałaby przesłuchiwać się wymianie opinii.

Sytuację znacznie komplikuje fakt sprawnego piętnowania czy stygmatyzowania osób, które dążą do powołania niezależnych przestrzeni komunikacyjnych. Oto bowiem squatersi są cyklicznie ukazywani jako nieroby, zagarniające cudzą własność. Aktywiści ekologiczni to cwaniaki, liczący na łapówki, lub też, dla odmiany, fanatyczni ekoterroryści, blokujący rozwój gospodarczy dla kilku żab czy drzew. Związkowcy to roszczeniowa hołota, którą wykpi byle dziennikarzyna z programu trzeciej klasy. Obrońcy lokatorów to zwolennicy patologii społecznych i zarzyganych klatek schodowych. I tak dalej.

Sytuacja ta nie jest właściwością li tylko systemu demoliberalnego. Dawniej mechanizm rozbijania ruchów antysystemowych za pomocą negatywnej stereotypizacji działał podobnie, gdyż spełniał ten sam cel – wygaszenie niewygodnych dla elit dyskusji i zamknięcie trudnych pytań w niewielkim kręgu wtajemniczonych. Z perspektywy zwolenników zastanego ładu jest to postępowanie nader rozsądne. Wszelkie rewolucje poprzedzone były wszak oddolnymi dyskusjami tych, którzy dotąd pozbawieni byli przestrzeni komunikacyjnej. Nie bez powodu ostatnia dekada XVIII w., nad którą zaciążyło piętno rewolucyjnej Francji, cechowała się dynamicznym rozwojem klubów politycznych i radykalnych stowarzyszeń w całej Europie – od Katalonii, poprzez Wyspy Brytyjskie, Belgię, Nadrenię, Szwajcarię i północne Włochy, aż po ziemie polskie. Nie inaczej sytuacja przedstawiała się w 1917 r. w Rosji. Liczne wspomnienia i pamiętniki, dotyczące tego brzemiennego w skutki roku wskazują, że Rosjanie chętnie podejmowali rozmowy o tematyce politycznej, opowiadając sobie nawzajem o swych codziennych bolączkach i zastanawiając się nad tym, co przyniesie przyszłość.

Wszystkie te sytuacje niosły ze sobą rewolucyjne wdarcie się milczących dotąd mas do świata wielkiej polityki. Narzędziami, które posłużyły im do tego celu, było właśnie oddolne i spontaniczne tworzenie miejsc (w sensie filozoficznym, acz częstokroć także i materialnym) do dyskusji, co niejako organicznie wiązało się z jednoczesnym odzyskiwaniem przestrzeni. Sądzić więc można, że emanację tego typu tendencji w obecnych, kryzysowych czasach stanowi ruch Occupy. Nie bez powodu ramię w ramię Wall Street okupują anarchiści, komuniści, libertarianie i socjaliści, a więc osoby o orientacjach nie występujących w głównym nurcie ani amerykańskiej, ani światowej, polityki.

Warto bazgrać

Dlatego też zamaskowana postać ze spray'em w dłoni, która pod osłoną nocy pozostawia na murze logo swej organizacji, wysuwany postulat czy adres strony internetowej, doskonale wpisuje się w ten właśnie, znany od wieków, mechanizm oddolnego oporu. Mechanizm, który stulecia temu pchnął pewnego pompejańczyka do napisania: „Głosujcie na Marka Kazelliusza Marcellusa, który podaruje miastu wspaniałe igrzyska”. Mechanizm, który dekady temu prowadził do powstawania symboli „Polski walczącej” na ulicach stolicy podczas hitlerowskiej okupacji. Wreszcie mechanizm, który dzisiaj sprawia, że podczas demonstracji zwolennicy prospołecznych rozwiązań gospodarczych umieszczają swe postulaty na murach ratusza, powodując tym samym konsternację miejskich oficjeli.

Aparat państwa popisane mury ukazuje jako przykłady działania nieodpowiedzialnych wandali, chełpiąc się złapanymi i ukaranymi grafficiarzami. Jednak za tą zasłoną oficjalnych procedur kryje się głęboka treść polityczna. „Pobazgrana” ściana staje się oto przestrzenią społeczną, która – przy odrzuceniu dyskursu władzy – skłania do niekontrolowanej przez nią refleksji. Z tej zaś wyniknąć może przyklaśnięcie danej inicjatywie i zaangażowanie się w nią, lub – dla odmiany – dezaprobata i wtargnięcie w pozyskaną już przestrzeń z własnym przekazem politycznym. Tak powstały spór jest zdecydowanie lepszy od rządomyślnego milczenia.