Po zamachu w Paryżu polska prawica szuka winnych

Jarosław Urbański
Drukuj

kukiz

Odpowiedzialnością za zamachy w Paryżu próbuje się obarczyć uchodźców. Fakt, iż atak ten ma oczywisty związek z trwającym konfliktem zbrojnym i zaangażowaniem Francji w zwalczenie Państwa Islamskiego, schodzi na plan dalszy. To uchodźcy, a nie ISIS stali się głównym zagrożeniem dla PiS-owskich ministrów i całej polskiej prawicy. Groźniejsi są tylko lewacy.

W reakcji na paryskie zamachy minister spraw zagranicznych zapowiedział wzięcie pod lupę „oszalałego lewactwa”, które ośmiela się przypisywać rządom państw europejskich (i USA) odpowiedzialność za wojnę na Bliskim i Środkowym Wschodzie. Dla Waszczykowskiego paryskie wydarzenia są dowodem na oczywiste zderzenie cywilizacji i walkę dobra ze złem. Jak wtóruje mu Kukiz, nie wiadomo kto w tej walce „jest większym zbrodniarzem – ta dzicz [zamachowcy] czy polityczne liberalne lewactwo, które dzicz sprowadziło?” Manichejska perspektywa pozwala abstrahować polskiej prawicy od całego kontekstu paryskich zamachów i wykorzystywać je dla bieżącej walki politycznej.

Amerykańskie i europejskie zaangażowanie wojskowe na Bliskim i Środkowym Wschodzie, popieranie brutalnych reżimów, miało oczywisty cel – kontrolę Zachodu nad złożami ropy naftowej. W latach 90. XX wieku interwencje te przybierały różnoraki charakter, aż w efekcie doszło do zaognienia konfliktu ze światem arabskim i ataku terrorystycznego na WTC w Nowym Jorku 11 września 2001 roku. Jak pamiętamy, interwencje zbrojne w Afganistanie (2001) i Iraku (2003) – ta ostatnia nielegalna z punktu widzenia prawa międzynarodowego i podjęta przez USA pod fałszywym pretekstem – miały położyć kres muzułmańskiemu radykalizmowi. Tymczasem konflikt w obu krajach przerodził się w długoletnią wojnę, która objęła w zasadzie cały region, wylewając się także do państw ościennych.

Walki na Bliskim i Środkowym Wschodzie pochłonęły ostatecznie ogromną liczbę ofiar, przede wszystkim cywilnych. Według Iraq Body Count od początku konfliktu irackiego zginęło 224 tys. osób, w tym od 146 tys. do 166 tys. cywili. Obliczenia te są jednak zwykle krytykowane i uznawane za mocno zaniżone. Czasopismo „Lancet” oceniało w 2006 roku, że w Iraku w wyniku przemocy życie straciło 655 tys. osób. Stosując tę samą metodę badawczą, dziś niektóre źródła szacują łączną liczbę ofiar od początku wojny w Iraku na ponad milion. W Afganistanie w wyniku przemocy miało zginąć od 106 tys. do 170 tys. cywilów. Faktyczne jednak koszty wojny są w obu przypadkach zdecydowanie większe. Przyniosła ona zniszczenie i zapaść gospodarczą. W 2006 roku Janina Ochojska z Polskiej Akcji Humanitarnej twierdziła, że pięć lat po interwencji Zachodu ponad połowa z 30 mln Afgańczyków żyła w skrajnym ubóstwie, bezrobocie sięgało 40%, 6,5 mln osób była niedożywiona, a 20 dzieci na 100 umierało przed 5 rokiem życia. W Afganistanie wskutek wojennego chaosu życie stracić mogło od 2001 roku do dziś nawet 3 mln osób. Obecnie w wyniku działań zbrojnych ginie tam rocznie ok. 3000 osób.

Pomimo okresowych wyciszeń walk (które nigdy jednak nie ustały) Zachodowi nie udało się opanować sytuacji. W efekcie tego w 2006 roku powstało w Iraku Państwo Islamskie. Ogłoszenie jednak kolejnej „wojny z terroryzmem” nie wchodziło w rachubę. Koszty interwencji wynosiły już wówczas kilka bilionów dolarów. Dodatkowo podważyłoby to zasadność interwencji i zdolność zachodnich rządów do rozwiązania konfliktu na drodze zbrojnej. Wcześniejsze argumenty, że interwencja wojskowa tylko zdestabilizuje sytuację w regionie, odrzucano jako pacyfistyczny idealizm. Sytuacja skomplikowała się tym bardziej, kiedy krach na giełdach jesienią 2008 roku spowodował konieczność skierowania – jak pamiętamy – bilionów dolarów i euro na ratowanie systemu bankowego. Udźwigniecie obu rodzajów wydatków było coraz trudniejsze. ISIS we względnym spokoju zatem umocniło swoją pozycję, a w momencie wybuchu wojny domowej w Syrii zdecydowanie poszerzyło swoje wpływy.

Z drugiej strony działania wojenne doprowadziły do tego, co nazwano obecnie „kryzysem uchodźczym”. Wskutek wojny swoje kraje opuściło kilka milionów ludzi. Przy czym Europa nie jest jedynym czy nawet najważniejszym kierunkiem migracji. Wiele państw Bliskiego i Środkowego Wschodu musiało przyjąć dużo więcej imigrantów, pomimo oczywiście niewspółmiernie gorszej niż w krajach kontynentu europejskiego sytuacji ekonomicznej. W wielu obozach dla uchodźców sytuacja jest absolutnie krytyczna.

W tym kontekście moglibyśmy zakwestionować całą dotychczasową politykę Zachodu względem świata arabskiego, która ponosi fiasko za fiaskiem. Można by też uznać, iż agresja, z jaką mieliśmy do czynienia w Paryżu, wcale nie jest jednostronna. Przyjęcie perspektywy, że zamachy te były konsekwencją prowadzonej od lat wojny, a nie – jak słyszymy w wypowiedziach polityków prawicy – irracjonalnym atakiem na chrześcijańskie czy demokratyczne wartości, skutkują odmiennymi wnioskami. Dlatego zapomina się o roli, jaką państwa Zachodu, w tym europejskie, odegrały w ciągu ostatnich 14 lat (a tak naprawdę od początku lat 90. XX wieku) w konfliktach zbrojnych na Bliskim i Środkowym Wschodzie. Zamachy bombowe wymierzone w cywili, choć haniebne i nieakceptowalne, leżą w arsenale bezwzględnych środków stosowanych przez obie strony konfliktu. Paryż nie jest też pierwszym europejskim miastem, które stało się celem ataku. Wcześniej był Madryt (2004 r., 191 ofiar) i Londyn (2005 r., 52 ofiary). Dodatkowo zachodzi „asymetria” w relacjonowaniu o atakach na cywili. Niedawno mieliśmy sytuację, kiedy lotnictwo amerykańskie zbombardowało w Afganistanie szpital prowadzony przez Lekarzy Bez Granic. Zginęły 22 osoby. Informacja ta wprawdzie przedostała się do zachodnich mediów, ale nie była nadto „roztrząsana”. Nie można pozbyć się wrażenia, że ofiary wojny są traktowane inaczej w Europie, a inaczej na Bliskim i Środkowym Wschodzie.

Ataki terrorystyczne w Paryżu są bezwzględnie wykorzystywane politycznie. Prawica sieje, w bardziej lub mniej zawoalowany sposób, strach przed „innym”, psychozę zagrożenia. Najlepiej z pewnością czułaby się, kierując państwem stanu wyjątkowego. Pod pozorem ochrony wartości i tożsamości nacjonalistyczna ideologia Waszczykowskiego i Kukiza pozwala de facto utrzymać władzę dotychczasowym postsolidarnościowym elitom władzy. Ideologiczna hegemonia nacjonalistów ma za zadanie przekierowanie gniewu jedynie na obcych: muzułmanów i uchodźców, a także – co może najważniejsze – lewaków, pod których adresem śle się groźby. Jeżeli jakiś minister nazywa mnie „oszalałym lewakiem”, to odnoszę wrażenie, że zdecydowanie większym zagrożeniem dla mnie jest nowy rząd, niż uchodźcy.