Anarchia, tak jak ja ją rozumiem, to skłonność do takiego myślenia i działania, które próbuje rozpoznać struktury władzy i dominacji, domaga się, by wykazały swoją prawomocność, a jeśli nie może tego zrobić, stara się władzę ominąć.
Noam Chomsky

Jesteś na archiwalnej wersji strony internetowej - przejdź na aktualną wersję rozbrat.org

Uwaga, łatwopalne! Polska kwestia mieszkaniowa

rozbrat.org
Jak należy obchodzić się z łatwopalnym materiałem? Izolować, unikać gwałtownych ruchów, nie dopuszczać do kontaktu z potencjalnymi zapalnikami... Tak najchętniej poradziłoby sobie polskie państwo i społeczeństwo z tzw. “kwestią mieszkaniową”, czyli niezręcznym problemem tych, których już nie stać na opłacanie czynszu, a przecież “gdzieś podziać się muszą”. Gdzie? Najlepiej poza granicami miast, a przynajmniej z dala od lepszych dzielnic i bezpiecznych (bo strzeżonych) osiedli.

I raczej też nie w starych kamienicach, które dobrze się sprzedają na wolnym rynku. Zabieg dość trudny logistycznie, bo mówimy potencjalnie o jakiś 17% społeczeństwa - na tyle szacowana jest przez GUS liczba osób żyjących na poziomie kwalifikującym się do opieki społecznej. Jest to, co prawda, wciąż demokratyczna mniejszość, ale czy na tyle nieistotna, żeby móc zepchnąć ją na margines?

W debacie publicznej problem pojawia się dopiero, kiedy ktoś niechcący zaprószy ogień i cała ta nędza zaczyna bić “społeczeństwo” po oczach. Chociaż i wtedy nieźle sprawdza się podejście izolacyjne: pojedynczy pożar można szybko ugasić garścią medialnych deklaracji i pokazowych ruchów. Zagłaskać i zakrzyczeć problem. Niewygodny temat niemałej grupy wykluczanych, którym – jak widać na ostatnim przykładzie – status obywateli i podmiotów prawa przywraca dopiero udział w medialnej tragedii, a w sensie ścisłym: rola rekwizytów w bezpardonowej kampanii wyborczej.

Przywróceni-wykluczeni

“Kwestia mieszkaniowa”, w tej wypaczonej postaci, pojawiła się ostatnio na politycznej i medialnej agendzie za sprawą tragicznego pożaru hotelu socjalnego w Kamieniu Pomorskim. Ale o tym, że coś trzeba zrobić z narastającym problemem eksmitowanych lokatorów wiadomo było od dawna. Co najmniej od 2007 r., kiedy sam Trybunał Konstytucyjny wezwał Parlament do zmiany ustawy o ochronie praw lokatorów, bo obecna nie spełnia swojej “funkcji ochronnej”.

Od strony prawnej problem zasadza się na przecięciu paru regulacji, które łącznie dają efekt wykluczenia tych, którym nie wystarcza na czynsz. Po pierwsze, pomimo braku ogólnej ustawy reprywatyzacyjnej, prawo dopuszcza procesy o zwrot znacjonalizowanej własności i sądy – a coraz częściej same gminy w postępowaniu ugodowym – oddają kamienice spadkobiercom. Równolegle, gminy hojnie korzystają z prawa uwłaszczenia najemców komunalnych na preferencyjnych zasadach, czyli sprzedają mieszkania “za złotówkę”. Dalej, zniesiono (ostatecznie w 2004 r.) ustawowe ograniczenie wysokości dopuszczalnych podwyżek czynszu w prywatyzowanych budynkach, jako niezgodne z prawem własności. Czynsz można stopniowo podnieść do wolnorynkowego poziomu, o ile tylko da się to uzasadnić planowanymi inwestycjami czy zwiększonymi kosztami eksploatacji. Jedynym instrumentem sprzeciwu jest pozew do sądu. Jeśli sprzeciw nie okaże się skuteczny, pozostaje albo dobrowolne opuszczenie lokalu, albo czekanie na eksmisję. Wreszcie, brak jest jasnych przepisów, które określałyby obowiązki gminy wobec eksmitowanych osób i zabezpieczały ich podstawowe prawa, w tym zakaz eksmisji na bruk.

Nieszczelna ochrona

Rzecz w tym, że ustawa o ochronie praw lokatorów nie precyzuje kto i w jaki sposób ma zapewnić godne warunki życia tym, którzy już dostali nakaz eksmisji. Pojawia się za to niejasna kategoria “pomieszczenia tymczasowego”, które “trzeba zapewnić” w sytuacji eksmisji bez prawa do lokalu socjalnego. Z ogólnych przepisów wynika, że ten obowiązek ciąży na gminie, ale już nie wiadomo, jak gminy mają takie pomieszczenia organizować. Nawet gdyby chciały w tym celu wykorzystać tzw. zasób mieszkaniowy gminy, to zgodnie z prawem nie mogą tego zrobić: ten typ lokali można wynajmować tylko na czas nieokreślony, a “pomieszczenie tymczasowe” ma to do siebie, że musi pozostać tymczasowe...

Od strony praktycznej, problemem jest przede wszystkim brak lokali, które gminy mogłyby na trwałe wynajmować ubogim. Rzeczywiste podłoże “kwestii mieszkaniowej” to brak funduszy na budowę nowych lokali komunalnych i ciągle postępujący proces wyprzedawania lub reprywatyzacji tych jeszcze istniejących. Z drugiej strony, pojęcie “pomieszczenia tymczasowego” jest na tyle pojemne, że taką funkcję – zgodnie z obowiązującym prawem – może pełnić nawet barak bez centralnego ogrzewania, kuchni i toalety, o ile tylko jest tam “możliwość podłączenia” prądu, dostęp do wychodka i 5 m² na osobę. A więc z powodzeniem może też ją pełnić hotel socjalny. Te standardy na pewno nie motywują gmin do inwestowania w pomieszczenia o normalnej jakości. Rutynowo przywoływane w debacie publicznej “względy ekonomiczne” nie wymagają dodatkowego komentarza. Podobnie, jak to, że kto nie płaci, ten nie może stawiać wymagań.

Eksmitowani padają ofiarą klasycznego mechanizmu wykluczenia przez faktyczne wyjęcie spod prawa: walka w sądzie o uznanie warunków “pomieszczeń tymczasowych” za nieludzkie czy inna forma protestu staje się fikcją w tym samym momencie, w którym człowiek przekracza granicę ubóstwa, które go w te warunki wpędziło.

Wykluczenie demokratyczne

Realną przyczyną tego stanu rzeczy jest brak woli politycznej, aby sytuacją ubogich lokatorów zająć się kompleksowo - od przyczyn zaczynając – a nie tylko gasić ewidentne pożary. Powstaje jednak pytanie skąd taka wola polityczna miałaby się zrodzić, skoro demokratyczną większość w Polsce wciąż stanowią ludzie, których na czynsz (nawet komercyjny) stać? Nawet przy nader optymistycznym założeniu przekładalności opinii wyborców na decyzje polityków, większość nie ma doraźnego interesu ekonomicznego w zabezpieczeniu losu tych, których na przysłowiowy czynsz akurat nie stać. Nie ma też wielu argumentów prawnych, które nakazywałyby ważenie pragmatycznych interesów większości z innymi wartościami czy tak zwanymi “względami społecznymi”.

Nasza demokratycznie uchwalona konstytucja chroni święte prawo własności i ten dogmat jest konsekwentnie realizowany przez państwo na wszystkich poziomach. Własność prywatną chronią konkretne rozwiązania ustawowe (w tym wypadku pozwalające na eksmisję tego, który nie płaci), policja i sądy – od poziomu jednostkowych spraw o reprywatyzację, po rozstrzygnięcia Trybunału Konstytucyjnego co do wysokości czynszów. Prawo do godnych warunków życia, w tym mieszkania, jako prawo pozytywne “drugiej generacji”, ma już rangę zdecydowanie niższą. Niestety, tutaj nie wystarczy sama ochrona - trzeba jeszcze znaleźć sposób i pieniądze na pozytywne działania. Państwo ma zasadniczo wybór: albo chronić prawo do godnych warunków życia jednych kosztem własności prywatnej drugich, albo zapłacić za jego realizację pieniędzmi podatników.

Wybrano, jak na razie, “trzecią drogę”, czyli przerzucenie problemu na gminy: niech samorząd martwi się o swoich biednych i dofinansowuje ich mieszkania z lokalnych podatków. Tym sposobem “kwestia mieszkaniowa” staje się bardzo mocno “kwestią sąsiedzką”, testem na występowanie poczucia solidarności na poziomie wspólnot lokalnych. Ten test gminy zdają różnie; można zaryzykować generalizację, że im większe i bardziej anonimowe miasto, tym łatwiej legitymizuje się wykluczenie biedniejszego sąsiada. Potwierdzają to pomysły na tworzenie osiedli kontenerów, pojawiające się głownie w polskich metropoliach (ostatnio na warszawskim Żoliborzu) czy kazus dyskretnie egzystującego, oddzielonego od świata szerokim pasem torów, warszawskiego slumsu w pobliżu Olszynki Grochowskiej.     Ale diagnoza społeczna Polaków nie pozostawia wątpliwości, że predyspozycje w tym zakresie rozkładają się w miarę równomiernie. Patologiczny indywidualizm i rekordowo niski poziom kapitału społecznego, o którym konsekwentnie od lat mówi prof. Czapliński, to nie jest choroba wielkich miast, ale problem całego społeczeństwa.

Jak to sprzedać “debacie publicznej”?


Pogłębiający się deficyt demokratyczny i zamiana debaty politycznej w medialne show na pewno nie ułatwia poszukiwania rozwiązań. Problem biednych-wykluczonych nie specjalnie się w mediach sprzedaje i trudno na nim zbudować kampanię wyborczą. A jeśli wystarczającą ceną za włączenie tego niewygodnego tematu do tzw. debaty miałaby być dopiero odpowiedniego rozmiaru tragedia, to transakcja nie jest uczciwa. Nie wspominając o tym, że taka pozorna debata może nie przetrwać dłużej niż sam news. Jest jeszcze mniej prawdopodobne, że przełoży się ona na realną dyskusję polityczną czy, wreszcie, konkretne rozwiązania.
Zainteresowanie ekonomicznie słabszą mniejszością mogłoby się zrodzić albo z długofalowej refleksji na temat zagrożeń powodowanych przez tworzące się slumsy albo nagłego przypływu empatii i solidarności społecznej. O ile nad pierwszą opcją można się jeszcze chwilę zatrzymać, o tyle ta druga, w kontekście przywoływanej diagnozy społecznej Polaków, brzmi jak kiepski żart. Dopóki trend w kierunku radykalnego indywidualizmu i poziom ogólnej nieufności są stabilne, absurdem byłoby liczyć na chętnych do podzielenia się podatkami z anonimowym bezrobotnym czy emerytem z jakiegokolwiek względu wykraczającego poza ekonomiczną konieczność.

Co zatem z argumentem ekonomicznym, który powinien przebić się nawet w neoliberalnym dyskursie “racjonalnych, kalkulujących jednostek”? Zyski i straty wynikające z pogłębiającego się wykluczenia pewnych grup społecznych i pojawiających się w związku z tym “zagrożeń” (dla właściwych obywateli) też można przecież policzyć, a nawet wyrazić w formie ekonomicznego wskaźnika. Dlaczego w Polsce nawet takie okaleczone rozumowanie wydaje się wciąż zbyt wyrafinowane?

Skoro nie sprawdza się argumentacja z wyższej etycznej półki, może odpowiedzi na ten fenomen trzeba szukać, po prostu, w teoriach podejmowania zbiorowych decyzji? Być może polska “demokratyczna większość” wpada właśnie w którąś z pułapek społecznych zdefiniowanych przez takich (wcale nie lewicowych) klasyków, jak Olson? Najprawdopodobniej większość płacących podatki chętnie podpisze się np. pod grą “gonię za swoimi pieniędzmi”. Najprawdopodobniej też, zgodnie z teoretycznym modelem, optymalizacja indywidualnych korzyści doprowadzi i w tym przypadku do fatalnych skutków społecznych: rozproszenia odpowiedzialności, społecznego wykluczenia, gettoizacji czy innej “zbiorowej porażki”.

Katarzyna Szymielewicz

Artykuł ukał sie w 2 numerze "Sprawy Lokatorskiej"

Tego samego autora

Brak pasujących artykułów


Nie masz uprawnień, aby dodawać komentarze. Musisz się zarejestrować

Translate page

Belarusian Bulgarian Chinese (Simplified) Croatian Czech Danish Dutch English Estonian Finnish French German Greek Hungarian Icelandic Italian Japanese Korean Latvian Lithuanian Norwegian Portuguese Romanian Russian Serbian Spanish Swedish Ukrainian