Prawo do miasta, czy parcie do władzy?

Stanisław Krastowicz
Drukuj

KoalicjaPdM-250Zbliżają się wybory samorządowe, to tworzą się komitety. Niby to oczywiste, ale jednak życie ciągle potrafi nas w większym lub mniejszy stopniu zaskakiwać. Otóż komitet, którego twarzami są żona urzędującego prezydenta i jeden z wiceprezydentów, bez żenady prezentować się nam będzie w kampanii jako „społecznicy” –  pod logiem „Prawo do Miasta” (PdM).

 

Sytuacja ta dowodzi totalnej utraty samodzielności politycznej środowiska, które faktycznie przez kilka lat było ważnym, choć coraz bardziej podzielonym głosem strony społecznej. Dziś jest przybudówką liberałów z PO, pozwalającej im utrzymać wpływy w mieście. Dlatego PdM musi być traktowane w tej kampanii jako ugrupowanie rządzące, które w pełni ponosi współodpowiedzialność za to, co się przez ostatnie cztery lata wydarzyło w mieście. A były to nie tylko – jak może się niektórym osobom wydawać – pozytywne rzeczy.

Sprawy ogólnokrajowe i spory między PiSem a partyjną opozycją, przez większość upływającej kadencji samorządu sformatowały dyskusję na tematy polityczne, także w odniesieniu do spraw lokalnych. W tym sporze Jaśkowiak zajął jednoznaczne stanowisko po stronie PO. Spadające poparcie Platformy, komplikuje jednak sytuację elit od wielu lat rządzących miastem. W tych okolicznościach fasadowe PdM może zostać wykorzystane dla utrzymania poparcia dla neoliberałów.

Te grupy, które starają się wyjść poza prosty podział „PiS vs. PO/Nowoczesna”, nie będą się biernie przyglądać, jak urzędujący prezydent z wraz ze swoim politycznym otoczeniem pogrywa sobie z mieszkańcami. Z jednej strony prezentując się jako lojalny sojusznik struktur władzy opartych na PO, a z drugiej jako rzecznik strony społecznej, którą przez lata te struktury zlewały.

Jednocześnie na poziomie lokalny zza podziału „PiS vs. PO/Nowoczesna” wyziera szereg problemów, które ekipa Jaśkowiaka (z PdM włącznie) nie załatwiła. Przykładowo – państwo Jaśkowiakowie deklarują swoje poparcie dla sprawy kobiet. Nie przeszkodziło to Jaśkowiakowi zignorować ubiegłoroczne postulaty związków zawodowych (OPZZ, ZNP, Solidarności i Inicjatywy Pracowniczej) dotyczące podwyżek dla ponad 9000 pracowników zakładów i instytucji podlegających miastu. Jest to grupa sfeminizowana, w wielu przypadkach o niskich i bardzo niskich zarobkach. Zza kadencji Jaśkowiaka związki domagały się 700 zł brutto podwyżki do podstawy wynagrodzenia. Pomimo deklaracji i obietnic ostatecznie dostały tylko 400 zł brutto średnio na etat. I to nie z dobrej woli, ale pod ciągłą presją protestów. Te 400 zł zostało zatem bardziej „wyrwane” nowej władzy z gardła niż „przyznane”. Nie przeszkadza to Jaśkowiakowi twierdzić, iż to więcej niż za czasów Grobelnego. Jego nastawienie niestety nie różni się od poprzednika – daje tylko tyle, ile musi. W kampanii wyborczej kobiety zapewne usłyszą, jakie to szczęście, że mają prawo głosowania, choć zapewne wołałyby odczuć, iż za prawem głosu idzie jeszcze poprawa ich położenia socjalnego i materialnego.

Ostatecznie polityka Jaśkowiaka do kategorii „kobiety” zalicza jedynie te z nich, które odnoszą sukcesy na wolnym rynku bądź w polityce. Pracownice samorządowe zarabiające grosze są ciągle wykluczone z „prokobieciej” polityki Poznania. Ich rola w mieście wciąż sprowadza się do poziomu taniej siły roboczej. W urzędzie i poza nim.

Inny problem dotyczy polityki mieszkaniowej. Choć w kwestii tej wiele zrobiono, to jednak pierwsze lata kadencji zostały przez Jaśkowiaka zmarnowane. Wyrolowanie zaraz po wyborach Tomasza Lewandowskiego (przy aktywnym udziale PdM) i powołanie Agnieszki Pachciarz, jako zastępczyni Jaśkowiaka odpowiedzialnej za politykę mieszkaniową, skutecznie opóźniło konieczne zmiany o 1,5-2 lata. Pachciarz wprost deklarowała politykę kontynuacji. Opowiadała się np. za istnieniem osiedla kontenerowego i przeciwko powołania biura interwencji lokatorskiej. Dodatkowo rolę jaką odegrało w odsunięciu Lewandowskiego PdM z Wudarskim na czele (który okazało się, że posiada udziały w kamienicy i eksmituje ludzi), na długo pozostawi niesmak. To właśnie wówczas okazało się, że PdM bliżej do PO, niż można było przypuszczać.

Dopiero nielojalność Agnieszki Pachciarz i tendencje do spiskowania z ówczesnym szefem ZKZL Wojciechem Augustyniakiem, skłoniły urażonego Jaśkowiaka do płaczu oraz pozbycia się obojga. Ostatecznie sięgnął po Lewandowskiego. Jeżeli jednak w dniu zbliżających  się wyborów, opozycja będzie zarzucać Jaśkowiakowi i ekipie, że w sprawach mieszkalnictwa nie zrobiono dostatecznie dużo, to będą mieli rację. W każdym razie można było zrobić więcej, gdyby nie chucpa jaką Jaśkowiak i Wudarski urządzili zaraz po II turze wyborów w 2014 r. Ostatecznie w pierwszym roku kadencji Jaśkowiaka, w tym całym zamieszaniu nie wybudowano żadnego mieszkania komunalnego i wyeksmitowano z mieszkaniowego zasobu miasta tyle samo rodzin, co rok wcześniej – za czasów Grobelnego. Zmiany przyszły dopiero wraz z Lewandowskim.

Wreszcie źle jest oceniana polityka Wudarskiego. Przynajmniej jeszcze do niedawna wielu działaczy i działaczek krytycznie oceniało jego poczynania z zakresu polityki przestrzennej i ekologii, wprost wyrażając opinie „że przeszedł na ciemną stronę mocy”. Inna sprawa, że w roku wyborczym Ci sami „społecznicy” wpychają się do tego samego co Wudarski wyborczego ugrupowania, nie widząc w tym sprzeczności. Może jednak o to chodziło, aby mirażem zasiadania w radzie miasta, skusić oponentów i wyciszyć przedwyborczą krytykę.

To tylko niektóre kwestie. Można byłoby kontynuować, wymieniając szereg innych problemów, które za czasów Jaśkowiaka nie zostały rozwiązane czy nawet narosły. Na przykład poziom partycypacji społecznej w procesach decyzyjnych wydaje się pod pewnymi względami niższy od tego za czasów Grobelnego. Zdecydowano się utrzymać quiz pt. budżet obywatelski (wcześniej przez społeczników krytykowany), nie robiąc żadnego kroku w przód – w kierunku bardziej bezpośrednich metod zarządzania miastem.