Odrażający, brudni, źli

Jarosław Urbański
Drukuj
Intensywność z jaką w ostatnim czasie pracodawcy, rząd i liberalna prasa zaatakowały związki zawodowe budzi pewne zdziwienie i wymaga zastanowienia. Trudno bowiem w Polsce mówić o jakieś szczególnej nadaktywności związków zawodowych, na którą niektórzy zaczęli się uskarżać. Zgodnie z wiarygodnymi badaniami, mniej niż 10% zatrudnionych (a w ciągu ostatnich kilku lat odsetek ten spadł o kolejnych kilka punktów procentowych) należy do którejś z organizacji związkowych. Podobnie wyolbrzymiana jest kwestia rzekomego nadużywania przez pracowników strajków. Wbrew temu co wynikałoby z doniesień prasowych, wybucha ich w Polsce wyjątkowo mało, w ostatnich latach od kilku do góra 30 rocznie. Dla porównania, ostatnia wielka fala strajków jaka przetoczyła się przez nasz kraj, w latach 1992-1993, liczyła ich łącznie blisko 14 tysięcy. Skąd zatem zainteresowanie tą problematyką i dyskusja wokół niej?

Choć szeregi związków zawodowych dramatycznie stopniały, a ich realna polityczna rola, od czasów słynnego "parasola ochronnego" rozpiętego przez "Solidarność" nad neoliberalnymi reformami, uległa osłabieniu, to zachowują one w dalszym ciągu spore znaczenie. Przy dość nikłym społecznym zaangażowaniu w życie publiczne, struktury związków zawodowych, wydają się być jeszcze w miarę spójne i mobilne, stając się często źródłem mniej lub bardziej znaczących sporów i konfliktów, czyli posiadają pewien potencjał krytyczny wobec obecnego status quo. Sytuacja związków zawodowych, w porównaniu np. do struktur partyjnych, nie wygląda tak źle. System partyjny w Polsce jest słaby. Kolejne formacje ulegają coraz to nowym transformacjom lub zanikają. Na ich tle związki zawodowe, mimo że także wstrząsane wewnętrznymi sporami i rozpadami, wydają się jednak oazą spokoju. System partyjny trwa tylko dzięki wsparciu, także finansowemu, państwa, gdy równolegle związki zawodowe zdane są zasadniczo na same siebie. Dlatego też partie polityczne nie mogą abstrahować od związków zawodowych - od tego czy zdobędą ich poparcie czy też wejdą w konfrontację z nimi. Słabe związki zawodowe tkwią w klinczu ze słabymi partiami politycznymi, choć często jest to zwarcie i walka pozorna - obie strony dbają, aby nie narazić swoich rachitycznych struktur na szwank.

Z drugiej strony, dominujący liberalno-konserwatywny nurt w polskiej polityce, nie może nie dostrzegać pewnych dla siebie niebezpieczeństw ze strony ruchu związkowego. Przypadek Samoobrony i Andrzeja Leppera, który od poziomu związkowych akcji rewindykacyjnych, doszedł do fotela wicepremiera z aspiracjami prezydenckimi, musi dawać innym politykom wiele do myślenia. Nie ma przy tym znaczenia, jak oceniamy z punktu widzenia ideowego i politycznego karierę Samoobrony i jej liderów. Dla wielu polityków "z prawego łoża", Lepper to "bękart" polskiej polityki i utożsamiają go z niebezpieczeństwem konkurencji ze strony związków zawodowych. Wiodący nurt polityczny ma jeszcze ten problem, że w zasadzie wyniosły go do władzy te same procesy i tendencje, co Leppera. Obecne elity polityczne swój początek i sukces również zawdzięczają rewindykacyjnej walce z lat 70. i 80., ściśle związanej z "Solidarnością". Choć drogi polityków i związkowców po większej części już się rozeszły, to przynajmniej na gruncie symbolicznym, dominująca dziś formacja polityczna (jak PO i PiS) nie może dokonać łatwego zerwania i odciąć się od swoich związkowych korzeni. Rewolucja 1980 r. i "Solidarność" pozostaje ważną częścią ich tożsamości politycznej, pomimo czynionych prób reinterpretacji przeszłości, polegających na wyparciu ze świadomości zbiorowej wszystkiego, co kojarzy się z nurtem socjalnym, a położeniu silniejszych akcentów na kwestie narodowo-religijne. Trudno też nie pamiętać, iż brak symbolicznego wsparcia ze strony "Solidarności", skończył się dla niektórych liberalnych środowisk wyborczą klęską polityczną, wymieńmy tu choćby przypadek Unii Demokratycznej (Unii Wolności).

Strategia dziel i rządź
Wydaje się zatem, że napaść Tuska na związki zawodowe w kampanii wyborczej, czego dał m.in. wyraz w telewizyjnej debacie z Jarosławem Kaczyńskim, była przede wszystkim podyktowana wsparciem jakiego "Solidarność" udzieliła PiS-owi. Zwróćmy też uwagę, że poparcie "Solidarności" i socjalna retoryka PiS, została przez Platformę Obywatelską po części jednak zrównoważona związkowo-socjalnymi odwołaniami, co rzadko jest komentowane. Udało się Tuskowi uruchomić pewne stereotypy i utożsamić związki zawodowe oraz całą w zasadzie "Solidarność" z klasą wielkoprzemysłową, sugerując jednocześnie, że jest ona: niewykształcona, brudna, krzykliwa, zmaskulinizowana, roszczeniowa i przede wszystkim uprzywilejowana. Przedstawił się natomiast jako obrońca innej części pracowników, którzy wobec roszczeń klasy wielkoprzemysłowej, szans - według liberałów - nie mają. Stąd taktyczne poparcie dla protestów służby zdrowia i polskich pracowników na emigracji, czyli grup lepiej wykształconych, "białego personelu", ruchliwych, rozsądnych, sfeminizowanych. Ta antynomia oddaje wyobrażenia liberałów na temat procesów modernizacyjnych, które dokonują się, lub mają się dokonać, w polskim społeczeństwie. Przemysł i fordystyczne zakłady mają ustępować miejsca usługom i zaawansowanym technologicznie stanowiskom pracy. Na drodze przemiany, sugerowała Platforma Obywatelska, nie stoi nawet PiS jako taki, ale PiS kiedy odwołuje się do "moherowych beretów" oraz związków zawodowych reprezentujących "starą" i roszczeniową klasę robotniczą. Przy całym szeregu innych negatywnych cech przypisywanych swoim oponentom politycznym, ten typ argumentacji wydał się dla wielu, zwłaszcza młodych, pracowników przekonujący i PO w wyborach wygrała. Zwłaszcza, że argumenty Tuska padły na podatny grunt. Od wielu lat związki zawodowe są krytykowane za korupcję, biurokratyzację, kolaborację ze skrajną i klerykalną prawicą, archaiczne systemy przekonań i takież formy walki, brak innowacyjności i umiejętności dostosowania się do warunków panujących na współczesnym rynku pracy.

Walka ze związkami zawodowymi, w myśl tej koncepcji, to dla neoliberałów i ich sympatyków przedsięwzięcie konieczne jeżeli Polska ma dokonać, ciągle oczekiwanego, skoku cywilizacyjnego. Sygnał do walki z opozycją dał już wiele miesięcy temu poseł Janusz Palikot z PO. W jednej z wypowiedzi stwierdził, że obecny rząd jest... "zbyt obywatelski i zbyt nowoczesny", jak na obecną opozycję, która ma według niego dążyć do konfrontacji. O ile jeszcze protesty służby zdrowia, a nawet pracowniczek i pracowników supermerketów były (są) jeszcze, z wymienionych wyżej względów, tolerowane, o tyle strajk w państwowej Kopalni Węgla Kamiennego "Budryk" (na przełomie 2007 i 2008 r. kopalnia strajkowała 46 dni) stał się idealnym pretekstem do kolejnego frontalnego ataku na związki zawodowe. Uderzenie polegało po pierwsze na podjęciu realnych działań represyjnych wobec protestujących robotników ze strony państwa, a po drugie stanowiło przyczynek do zainicjowania fali krytyki związków na łamach mediów głównego nurtu i podjęcia kroków zmierzających do ograniczenia praw związkowych oraz strajkowych. Próbując udowodnić nielegalny charakter strajku i pociągnąć do odpowiedzialności zakładowe związki zawodowe, przesłuchano już ok. 200 górników z "Budryka". Co ciekawe, podobnego typu działania podjęła prokuratura i policja wobec protestujących robotników, innego państwowego zakładu, H. Cegielski-Poznań S.A. Rozpoczęto przesłuchania działaczy związku zawodowego prowadzącego od ponad roku akcję rewindykacyjną na terenie tego zakładu, a delegat załogi do prac w zarządzie, Marcel Szary, jest podejrzany o organizację nielegalnych strajków.

Ciągłość działań antypracowniczych
Nie chciałbym jednak, abyśmy odnieśli mylne skądinąd wrażenie, że poprzedni, rząd Prawa i Sprawiedliwości nie podejmował prób zwalczania niewygodnych dla siebie protestujących grup pracowniczych. Najbardziej znana jest konfrontacja Kaczyńskich z pracownikami służby zdrowia. Konflikt ten podsunął im m.in. plan, który jak najbardziej wpisywał się w PiS-owskie rozumienie sposobów rozwiązywania sporów społecznych. Pod koniec kwietnia 2007 r., parlamentarzyści przyjęli nową ustawę o zarządzaniu kryzysowym. Znalazł się w nim zapis o "zerwaniu więzi społecznych". Nowa ustawa dawała władzy państwowej konkretne uprawnienia w sytuacji ich naruszenia. Rząd, powołując się na nią, mógłby np. użyć siły militarnej wobec strajkujących. Dotychczas zarówno definicja zarządzania kryzysowego jak i samej sytuacji kryzysowej odnosiły się przede wszystkim do stanów nadzwyczajnych tj. wojennego, wyjątkowego lub klęski żywiołowej. Nowa ustawa, poprzez zwrot "zerwanie więzi społecznych", które uznano by za efekt sytuacji kryzysowej, do grona pożarów, powodzi i aktów chuligańskich dodaje m.in. strajki pracownicze. Ustawa powstawała, kiedy to ministrowie Kaczyńskiego straszyli "wzięciem lekarzy w kamasze". Najgorsze jest to, że w razie kolejnych "nielegalnych" (jak wyrażał się nie tylko obecny, ale także ex-premier) strajków i ulicznych wystąpień, rząd powołując się na zapisy ustawy będzie mógł wysłać na protestujących siły wojskowe, oraz narzucić na jednostki działalności gospodarczej i instytucje pozarządowe, obowiązki współpracy w pacyfikowaniu "kryzysu".

Obraz sporu wokół ograniczenia praw związkowych i pracowniczych nie byłby pełen, gdybyśmy pominęli udział w nim pracodawców. Fakt, że czynię to dopiero w tym miejscu, nie znaczy, że jest to kwestia mniej ważna od pozostałych. Półroczne rządy Tuska są coraz częściej krytykowane przez liberalne media za bierność i trwonienie czasu. Jednocześnie nie ulega już wątpliwości, że do Polski nadciąga światowa recesja gospodarcza, której pierwsze symptomy prawdopodobnie poprzedzą najbliższe wybory prezydenckie i parlamentarne. Trudno przewidzieć jakie będą tego skutki, ale istnieje prawdopodobieństwo, że dojdzie nie do utrwalenia, ale osłabienia pozycji PO. W sensie ekonomicznym kryzys może oznaczać spowolnienie wysokiego, póki co, tępa wzrostu. W takich okolicznościach pracodawcy chcieliby jak najszybciej zdyskontować wynik poprzednich wyborów. Tym bardziej, że najnowsze dane statystyczne jednoznacznie wskazują na spadek zysków, spowodowany dwoma zasadniczymi czynnikami: silną pozycją złotówki i wzrastającymi kosztami pracy (wzrost średniej płacy w ostatnim roku o ponad 12%). Na kurs walut polscy pracodawcy nie mają wpływu, ale cenę siły roboczej mogą starać się ograniczać, domagając się od rządu podjęcia kroków w celu powstrzymania żądań rewindykacyjnych i osłabienia pozycji klasy pracowniczej na rynku pracy poprzez jego dalsze uelastycznienie. Przy spadającym gwałtownie bezrobociu jest to dla pracodawców sprawa kluczowa. Postulują zatem m.in. ograniczenie prawa do strajku, w tym prawa do strajku okupacyjnego, "wyrzucenia" związków zawodowych poza zakłady pracy, limitowania liczby organizacji związkowych, ograniczenia uprawnień Państwowej Inspekcji Pracy, wykreślenia tzw. "urlopów na żądanie" z kodeksu pracy i ogólnie kolejnych wielu innych zmian prawa pracy. Z tych też powodów twarda postawa rządu wobec, szeroko relacjonowanego w mediach, strajku w "Budryku", miała stać się jasnym sygnałem dla innych grup pracowników, że rząd zamierza przeciwstawić się wzrastającej fali żądań, a dla pracodawców, iż panuje nad sytuacją i nie pozwoli na wzrost nastrojów rewindykacyjnych nawet za cenę zastosowania przemocy. Mnożące się oskarżenia ze strony organizacji pracodawców, że rząd jest słaby i "nic nie robi dla gospodarki", mogłyby w przyszłości oznaczać, że biznes odwróci się od liberalnych polityków i wesprze rządy "silnej ręki" braci Kaczyńskich. Temu PO oczywiście chce zapobiec.

Plany likwidacji związkowej niezależności
Atak na związki zawodowe ma jeszcze tę dobrą stronę z punktu widzenia rządu i pracodawców, że zmusi je do defensywy w momencie, kiedy ważą się losy wielu innych kluczowych spraw np. kształtu służby zdrowia czy prywatyzacji i restrukturyzacji przemysłu ciężkiego i wydobywczego. Rząd i kapitał puszczają oko do struktur związkowych biorących udział w pracach Komisji Trójstronnej, obiecując im w zamian za odstąpienie od protestów (zgoda na ograniczenia prawa do strajku) czy uelastycznienie prawa pracy dla małych i średnich przedsiębiorstw (gdzie duże centrale są słabo osadzone) regulacje prawne, pozwalające im przetrwać kosztem mniejszych, bardziej mobilnych i radykalniejszych organizacji związkowych, które reprezentują ok. 1/4 wszystkich zrzeszonych. Być może taka "oferta" ze strony rządu, wyda nam się, przynajmniej pod pewnymi względami, niekonsekwentna. Jest jednak wręcz przeciwnie. Ta ręka wyciągnięta do dużych central związkowych, to gest wieszczący ich ostateczny upadek czy przekształcenie w coś na kształt CRZZ. Nie mam jednak złudzeń co do tego, że duże związki zawodowe propozycję upaństwowienia z chęcią przyjmą.

Jeżeli dojdzie do wprowadzenia w życie pomysłów pracodawców oraz liberałów i dokonane zostaną liczne zmiany w kodeksie pracy, ustawie o związkach zawodowych i ustawie o rozwiązywaniu sporów zbiorowych, to byt wolnych, samorządnych, nienależnych związków zawodowych zostanie zagrożony. Ale złudzeniem jest mniemanie, że podporządkowanie związków zawodowych pracodawcom czy rządowi oraz ograniczenie prawa strajkowego, zapobiegnie protestom. Co najwyżej oddali je w czasie, zmieni charakter i przyczyni się do wzrostu ich gwałtowności. Przykład: strajki i zamieszki w grudniu 1970 r. w Polsce. Ich motorem były żądania socjalne, a obowiązujący wówczas faktyczny zakaz strajku, całkowite podporządkowanie związków zawodowych władzy, represje, nie powstrzymały robotników przed gwałtownymi wystąpieniami. Dziś podobnie dzieje się w krajach azjatyckich, gdzie prawa pracownicze są deptane na każdym kroku. W ostatnich kilku latach w Chinach czy Bangladeszu dochodziło do wielu gwałtownych zamieszek - starcia uliczne i podpalenia zakładów pracy są tam na porządku dziennym. W Polsce, sukcesywnemu spadkowi ilości strajków i siły związków zawodowych, od kilku lat towarzyszy znaczący (wg danych policji) wzrost ilości protestów ulicznych. Wniosek nasuwa się sam. Jeżeli robotnicy nie będą mogli fabryk okupować, będą je po prostu palić!

Artykuł ukazał się w czerwcowym numerze pisma "Le monde diplomaptique" edycja polska.