Skąd się biorą klimatyczni sceptycy?

Jakub Bożek
Drukuj

krytyka-polNiecałe dwa lata temu prowadziłem spotkanie o konferencji klimatycznej ONZ w Kopenhadze. Mała, przytulna kawiarnia dobrze maskowała niedobór publiczności. Bo choć z konferencją wiązano bardzo duże nadzieje, to jednak nie przykuła ona uwagi ludzi, którzy na co dzień nie zajmują się tym tematem. W Łodzi też nie. W środku rozmowy jeden pan wręczył nam kartkę z wydrukowanym wykresem. Na osi poziomej były pory roku, na pionowej – zainteresowanie opinii publicznej globalnym ociepleniem. „Widzicie państwo, najwięcej strachu jest latem, potem nikt się już nie przejmuje” – zażartował. Nawet to było zabawne, choć ze wszystkich na sali Julia Michalak z Greenpeace’u śmiała się chyba najmniej.


Nie dziwię się. Sam wiem, że nie ma rozmowy o polityce klimatycznej i energetycznej bez jakiejś mniej lub bardziej wyrafinowanej wypowiedzi dotyczącej tego, czy globalne ocieplenie w ogóle ma miejsce albo czy to na pewno człowiek za nie odpowiada. By wszystko było jasne – odpowiedzi na te „wątpliwości” są znane już od dość dawna. Tak, klimat się ociepla, i tak, jesteśmy za to odpowiedzialni. Skąd się więc biorą sceptycy, którzy w najlepszym przypadku „tylko pytają”, a w najgorszym uważają ekologów, naukowców i ludzi, którzy im ufają, za pożytecznych idiotów światowego spisku?


Nadmierna pewność siebie szkodzi


Sam w sobie sceptycyzm nie jest niczym złym. W nauce jest nawet pożądany, bo zbytni entuzjazm dla nowej teorii, własnej czy cudzej, może się skończyć katastrofą taką, jak w przypadku Stanleya Ponsa i Martina Fleischmanna, którzy radośnie ogłosili światu, że udała im się zimna fuzja. Warto czasem zwątpić, sprawdzić inne możliwości, zastanowić się, dlaczego robimy tak, a nie inaczej. Dlaczego jednak zdarza się czasem, że mimo natłoku dowodów – jak w przypadku globalnego ocieplenia – niektórzy z nas nadal mają wątpliwości?
Z jednej strony historię sceptycyzmu klimatycznego można by opowiedzieć jako dzieje walk frakcyjnych, starć polityków, biznesmenów, aktywistów i naukowców. Taka narracja pozwoli nam zrozumieć, skąd się wzięły najczęściej używane argumenty i dlaczego media przedstawiają tę sprawę tak, a nie inaczej. Patrząc w ten sposób, zobaczymy też cynizm, pieniądze, osobiste ambicje i zacietrzewienie.


Z drugiej strony możemy się przyjrzeć sceptykowi w każdym z nas. Bo przecież „każdy ma jakiegoś bzika” – jeden wierzy w chemitrailsy, drugi w jaszczuroludzi, a trzeci w to, że wypadek samochodowy księżnej Diany został zaaranżowany. Moja przyjaciółka jest przekonana, że koncerny farmaceutyczne sabotują badania nad lekarstwem na raka. A ja? Jaka jest moja prywatna teoria spiskowa? Powiedzmy, że obawiam się o własną prywatność. Poza tym jestem całkowicie normalny, tak jak wszyscy. Pan od wykresu jest na przykład poważnym inżynierem i zawsze z przyjemnością słucham tego, co ma do powiedzenia. Sceptycyzm klimatyczny można więc też zrozumieć dzięki odrobinie psychologii. A co nam to da? Odpowiedź na pytanie, co zrobić z tym fantem.


Romantyk w białym kitlu


Zauważyliście, że w każdej dyskusji o globalnym ociepleniu przewijają się te same argumenty i wątpliwości? Może to wulkany? Albo słońce? Poza tym debata naukowa wciąż trwa, więc lepiej nic nie róbmy i przeznaczmy więcej środków na badania. Albo: chciwi naukowcy wymyślili globalne ocieplenie, żeby zgarniać kasę z grantów. No i nieśmiertelna kwestia rządu światowego i ukrytej opcji lewicowej. To zawsze się sprawdza. Warto się zastanowić, dlaczego cały czas słyszymy to samo, skoro po dowody obalające hipotezy sceptyków wystarczy kliknąć myszką.


Problemem tym zajęła się Naomi Oreskes, historyczka nauki. W artykule w „Science” pokazuje, że w bazie Thomson Reuters Web of Knowledge nie ma żadnych recenzowanych artykułów niezgodnych z naukowym konsensusem w sprawie globalnego ocieplenia. Dość szybko po tej publikacji Oreskes została zaatakowana i pewnie to doświadczenie sprawiło, że postanowiła dokładniej zbadać sceptycyzm klimatyczny. Efekt jej pracy znajdziemy w książce Merchants of Doubt napisanej wraz z Erikiem Conwayem, historykiem z NASA Jet Propulsion Laboratory.


Oreskes przekonuje, że aby zrozumieć ataki na naukę, trzeba się cofnąć do lat 50., gdy naukowcy z renomowanego Sloan-Kettering Institute udowodnili, że tytoń jest rakotwórczy. Kiedy pomalowane tytoniową smołą myszy zaczęły umierać na raka, nie było już wątpliwości: palenie powoduje chorobę nowotworową. Spanikowani dyrektorzy koncernów tytoniowych robili wszystko, co mogli, by ta informacja nie obróciła się przeciwko im. Było trudno, bo wszystkie media bardzo szybko ją podchwyciły. Ratunkiem miał być sprytny PR opracowany przez jedną z najlepszych nowojorskich agencji – Hill and Knowlton.


To była scena prawie jak z serialu Mad Men – w Oak Barze nowojorskiego hotelu Plaza spotkali się jedni z najpotężniejszych ludzi Ameryki: dyrektorzy American Tobacco, Benson and Hedges, Phillip Morris i U.S. Tobacco oraz John Hill, błyskotliwy założyciel agencji. Wspólnie stworzyli zręby strategii, którą stosuje biznes, gdy wyniki badań naukowych okazują się dla niego niewygodne. Pierwszym jej elementem jest spin, czyli, w tym przypadku, dostarczanie „pozytywnych i protytoniowych” treści.Drugim – podważanie wiedzy naukowej i granie na jej niepewności. PR-owcy z Hill and Knowlton opracowali listę piętnastu pytań, którymi mieli się posługiwać przedstawiciele firm tytoniowych w debatach, wystąpieniach publicznych i artykułach prasowych. Pytano, dlaczego myszy dostawały raka skóry, gdy malowano je smołą tytoniową, ale już nie, gdy wypełniano ich klatkę dymem papierosowym? Albo dlaczego obserwuje się wzrost zachorowalności na raka płuc u mężczyzn, skoro w ostatnich latach to więcej kobiet sięgało po papierosa? A może wykrywanie większej liczby przypadków raka było wynikiem lepszej diagnostyki?


Naturalnie żadne z tych pytań nie było bezzasadne. Jednak albo nie zmieniały one ogólnych wniosków albo zostały ostatecznie rozstrzygnięte na korzyść naukowców ze Sloan-Kettering. Większą zachorowalność wśród mężczyzn tłumaczy zjawisko latencji – rak płuc rozwija się po dziesięciu, a nawet trzydziestu od pierwszego sięgnięcia po paczkę papierosów. Skutki częstszego sięgania po papierosy przez kobiety nie mogły się więc od razu ujawnić. Lepsza diagnostyka wyjaśniała po części wzrost liczby przypadków choroby nowotworowej, ale z pewnością nie tłumaczyła wszystkiego. Przed umasowieniem papierosów rak płuc występował bowiem wyjątkowo rzadko.


Trzecim elementem strategii była produkcja własnej „kontrwiedzy”, dzięki której – jak stwierdził John Hill – „naukowa debata będzie trwała wiecznie”. Hill nie mógł wymyślić nic lepszego – to rozwiązanie było eleganckie, choć zyski z niego miały się pojawić się dopiero po dłuższym czasie. Pomysł był diabelsko sprytny, bo opinię publiczną łatwo jest uwieść obrazem naukowca walczącego z akademickim establishmentem. Podważanie tego, co zastane i pewne, romantyzm bycia outsiderem – kto by się temu oparł? Do tego zainteresowanie przedsiębiorców badaniami naukowymi można było dobrze sprzedać. Dziś powiedzielibyśmy pewnie o społecznej odpowiedzialności biznesu, ale w latach 50. i później nikt jeszcze nie myślał w ten sposób. Liczył się dobry PR i twarda walka o utrzymanie popytu na towar, nawet jeśli jest śmiercionośny.


Dobrym przykładem na to, jak wyglądała współpraca przemysłu tytoniowego i naukowców, jest historia programu grantowego dla uczelni, klinik i instytutów badawczych, uruchomionego w roku 1979 przez koncern R.J. Reynolds. Finansowaniem objęto badania nad rakiem, chorobami układu krążenia i cukrzycą. Firma zdeklarowała, że wyda 45 mln dolarów w ciągu sześciu lat – wtedy takie środki były niebagatelne. Zresztą nakłady biznesu na naukę wielokrotnie przekraczały środki z amerykańskiego budżetu – do połowy lat 80. było to jakieś 100 mln dolarów.


Oczywiście pieniądze te pomogły naukowcom, ale przemysł tytoniowy miał inne intencje niż rozwój wiedzy. W wewnętrznym memo przedstawiciele R.J. Reynoldsa pisali, że najważniejszym celem programu jest wyprodukowanie dużej bazy dobrze ugruntowanych naukowo dowodów pozwalających na obronę przemysłu przed „atakami z zewnątrz”.


W tym kontekście bardzo ciekawe jest też to, że branża dobrze wiedziała o szkodliwości papierosów. Badacze zatrudnieni w firmie Brown and Williamson już w latach 60. udowodnili, że dym tytoniowy jest rakotwórczy, a nikotyna uzależnia. Naturalnie te informacje nie zostały podane do wiadomości publicznej.


Farmerzy z Oregonu piszą petycję


Inną okazją dla naukowców, by wesprzeć wielki biznes, było odkrycie kwaśnych deszczy (a dokładnie rozpoznanie, że jest ich coraz więcej, w dodatku w miejscach, w których nie powinno ich być). Probiznesowi sceptycy kwestionowali fakt, że siarka w atmosferze znalazła się tam z winy ludzi. Obwiniano wulkany. I nawet gdy kanadyjscy naukowcy udowodnili, że siarka z miejscowych kwaśnych deszczy i siarka z lokalnej kopalni to jedno i to samo, nie ucięło to „wątpliwości”.


Podobna historia: dziura ozonowa. Choć środowisko naukowe wskazywało, że problem wywołują freony, producenci aerozoli sprzeciwiali się temu i obwiniali… wulkany. Podczas gwałtownych erupcji wyrzucają one do stratosfery pył, popiół i gazy – wśród nich chlor, katalizator rozkładu ozonu. Sceptycy nie cieszyli się jednak długo, bo ta hipoteza zostało obalona dość szybko: wskutek wybuchów wulkanów do stratosfery trafia też sporo pary wodnej, która potem, w postaci deszczu, zabiera ze sobą chlor i sadzę z powrotem na Ziemię.


Co z tego jednak, skoro biznes miał w zanadrzu już kolejne hipotezy? Fizyk S. Fred Singer, który pracował przy projektowaniu satelitów obserwacyjnych, a potem był wysoko postawionym urzędnikiem w administracji Ronalda Reagana, przekonywał, że prawdziwą przyczyną dziury ozonowej jest ochłodzenie się stratosfery – oznaka naturalnego ochłodzenia klimatu. Singer opierał się na pracy pewnego chemika atmosfery, tyle że przedstawił ją w dość pomysłowy sposób. To prawda, że stratosfera się ochłodziła, ale nie miało to nic wspólnego z naturalną koleją rzeczy, a już na pewno nie z ochłodzeniem się klimatu. Gazy cieplarniane sprawiały, że ciepło zatrzymywało się w niższej warstwie atmosfery, troposferze. To dlatego stratosfera była chłodniejsza.


Cały spór szybko stracił na znaczeniu, gdy okazało się, że szkodliwe freony można dość tanio zastąpić gazami HFC. Na horyzoncie zaczął się natomiast już rysować problem globalnego ocieplenia. Tu też przydała się stara strategia, choć przemysł (tym razem energetyczny) i jego poplecznicy nauczyli się kilku nowych sztuczek. Moją ulubioną są różnego rodzaju petycje, na przykład tzw. oregońska, podpisana przez 34 tys. naukowców. Tak w każdym razie twierdzą jej organizatorzy, na co dzień związani z Oregońskim Instytutem Nauki i Medycyny. Szumna nazwa – sęk w tym, że ten „instytut” to farma gdzieś pod Oregonem. Nikt tam niczego nie uczy ani niczego nie bada. Jednym widocznym śladem funkcjonowania tej instytucji są książki, m.in. o przetrwaniu wojny nuklearnej i podręczniki do homeschoolingu, z których można się dowiedzieć, że homoseksualizm to wyleczalna choroba.


Wśród sygnatariuszy „petycji oregońskiej” znajdują się np. Geri Halliwell i Michael J. Fox – podobno to jacyś naukowcy, ale nikt nie może tego sprawdzić, bo na liście nazwisk nie ma żadnych danych kontaktowych ani afiliacji akademickich. Natomiast na pewno pod petycją podpisał się Frederick Seitz, fizyk, który pracował przy budowie bomby atomowej, były przewodniczący US National Academy of Sciences. Seitz odegrał ważną rolę we wspomnianym już programie R.J. Reynolds – to on decydował, komu przyznać grant i oceniał wartość merytoryczną propozycji badawczych. Teraz aktywnie namawiał do podpisywania petycji – wysyłał listy do znajomych i nieznajomych, załączając do nich krótki artykuł naukowy z dowodami na to, że globalne ocieplenie to przekręt. Tekst był sformatowany tak, że wyglądał, jakby ukazał się w „Proceedings of the National Academy of Sciences”, oficjalnym piśmie amerykańskiego PAN-u. Oczywiście nie ukazał się ani tam, ani w żadnym innym naukowym periodyku.


Wszyscy lubimy teorie spiskowe


Skoro sceptycyzm klimatyczny to w gruncie rzeczy wymysł przemysłu i kilku sfrustrowanych naukowców, to dlaczego tak łatwo się na niego łapiemy? Mnóstwo ludzi, których znam, „nie wierzy” w globalne ocieplenie. Dlaczego łatwiej ich przekonać, że to spisek badaczy i rządu światowego, niż wytłumaczyć, że gazy cieplarniane faktycznie dają taki efekt, jak sugeruje ich nazwa?


Częściowo odpowiada na to pytanie David Aaronovitch, autor książki Voodoo Histories o teoriach spiskowych. Jego odpowiedź jest prosta, choć przekonująca: lubimy teorie spiskowe, bo chcemy, by świat miał sens. A ten sens nadajemy światu przez opowiadanie historii. Mogą być nawet niestworzone, byleby były spójne. Wszyscy dają się na to nabrać, nawet – zdawałoby się – krytyczne media. Aaronovitch przypomina np. tezę Grahama Hancocka, jakoby Sfinksa zbudowała cywilizacja pozaziemska, która później przekazała całą swoją wiedzę i doświadczenie Egipcjanom. Prasa przyjęła ją entuzjastycznie, „Observer” pisał, że Hancock ma przekonujące argumenty, a w BBC emitowano kilkuodcinkową ekranizację jego książki Fingerprints of the Gods.


Nie chodzi tylko o to, że lubimy opowiadać. Biolog Lewis Wolpert twierdzi, że dla ludzi narracja to przymus biologiczny, że kieruje nami pewien „imperatyw kognitywny”. Podobnie uważa George Lakoff, amerykański językoznawca, specjalista w dziedzinie lingwistyki kognitywnej.


Oczywiście nie tylko uzwojenie mózgu decyduje o tym, że dajemy się przekonać teoriom spiskowym. Gdyby tak było, sprawa globalnego ocieplenia nie byłaby tak bardzo polityczna (a z różnych sondaży wiadomo, że ludzi o poglądach lewicowych łatwiej przekonać do wiary w naukowy konsensus niż ludzi prawicy). Ale to już zadanie socjologii i politologii. Na bazowym, biologicznym poziomie teoria Aaronovitcha sporo wyjaśnia – faktycznie,  opowieść sceptycznej prawicy o globalnym ociepleniu jest lepsza niż ta, którą proponują naukowcy i progresywna lewica. Spiski są fajne, żmudna praca nad modelami i kalkulacje ryzyka – już nie.


Może nadszedł czas, aby i druga strona wymyśliła sobie jakąś ciekawą narrację? Na przykład o dużych firmach chcących za wszelką cenę obronić swoje prawo do zysku i skorumpowanych przez biznes naukowcach, którzy akademicką karierę mają już dawno za sobą. Byłoby o tyle prościej, że ta historia jest prawdziwa.

Tego samego autora

Brak pasujących artykułów