Sądzę, że niesprawiedliwie ocenia się większość tzw. zwykłych ludzi. Nie widzę niczego co mogłoby wskazywać, że są oni bardziej podatni na wpływ propagandy niż elita intelektualna. Za to mam pewne powody podejrzewać, że może być właśnie odwrotnie.
Noam Chomsky

Jesteś na archiwalnej wersji strony internetowej - przejdź na aktualną wersję rozbrat.org

Skąd się wzięło święto 1 maja?

Th. S. Foner

Obumierająca Federacja Zorganizowanych Związków Zawodowych i Robotniczych uchwaliła na zjeździe 1884 roku dwie rezolucje, które miały daleko sięgający wpływ na amerykański ruch robotniczy. Jedna doprowadziła do ustanowienia obchodzonego w USA, świata pracy, druga - do ustanowienia święta majowego.

18 maja 1882 roku założyciel i sekretarz generalny Bractwa Cieśli i Stolarzy, socjalista Peter J. McGuire, na wiecu Centralnego Związku Robotniczego w Nowym Jorku zgłosił następującą rezolucję: "powinien być ustalony dzień jako święto, w którym odbywałyby się pochody na ulicach miasta". Zaproponował on pierwszy poniedziałek września, ponieważ "przypadałoby ono w najprzyjemniejszej porze roku, między 4 lipca a dniem Świętem Dziękczynienia i wypełniłoby wielką lukę w kalendarzu ustawowych świąt".

Propozycja ta została entuzjastycznie przyjęta i organizacja ustaliła dzień pierwszego obchodu na 5 września 1882 roku. W dniu tym w pochodzie maszerowało ponad 30 tysięcy mężczyzn i kobiet, murarzy, robotników transportu, drukarzy, malarzy, kowali, kolejarzy, zwijaczy cygar, kuśnierzy, szwaczek i innych. „Robotnicy, łączcie się!" „Osiem godzin pracy - osiem godzin odpoczynku - osiem godzin na nasze własne potrzeby" - to niektóre hasła, które widniały na transparentach robotników, kroczących elegancką Fifth Avenue w Nowym Jorku do Union Square.

5 września 1883 roku w pochodzie szło 10 tysięcy robotników, a jak donosiły gazety, „dziesięć razy więcej ustawiło się wzdłuż trasy pochodu, radośnie witając manifestantów". Wielu uczestników pochodu, białych i czarnoskórych, niosło transparenty z napisami: "Musimy zniszczyć monopole, jeśli nie chcemy, aby one nas zniszczyły".

W 1884 roku Centralny Związek Robotniczy zdecydował przenieść święto pracy na pierwszy poniedziałek września. Równocześnie porozumiał się on z centralnymi organizacjami innych miast, aby nakłonić je do obchodzenia pierwszego poniedziałku września jako "powszechnego święta robotników". "Nie będzie żadnych różnic co do koloru skóry; nie będą istniały przesądy rasowe; pominięte zostaną różnice wyznania; wszyscy ludzie będą sobie równi pod warunkiem, że sami zarabiają na swój chleb powszedni".

Tego roku obok Nowego Jorku maszerowali robotnicy w Buffalo (Cincinnati), Lynn, Haverhill (Massachusetts). W Nowym Jorku w pochodzie brało udział przeszło 20 tysięcy ludzi, reprezentujących 50 związków zawodowych. Artykuły w nowojorskim "Herald" miały następujące tytuły: "Jak fala powodzi Centralny Związek Robotniczy zalał miasto", "Pochód, który wypełnił ulice i był witany radosnymi okrzykami".

Pierwszą krajową organizacją, która poruszyła sprawę ustalenia osobnego dnia święta pracy w skali krajowej, była Federacja Zorganizowanych Związków Zawodowych i Robotniczych. Na zjeździe w Chicago w 1884 roku weteran ruchu robotniczego A. C. Cameron, członek Związku Drukarzy nr 16, reprezentujący Centralę Związków Zawodowych i Robotniczych w Chicago, wysunął następującą rezolucję: "Uchwalamy, że pierwszy poniedziałek września każdego roku będzie odtąd świętem robotników w całym kraju, i zalecamy obchodzenie go przez wszystkich robotników najemnych, niezależnie od płci, zawodu i narodowości".

Rezolucja została jednogłośnie przyjęta. Federacja wezwała robotników całego kraju, aby poparli rezolucję, i zachęcała "wszystkich, którzy są związani z wielką armią robotników, wykwalifikowanych lub niewykwalifikowanych, do zjednoczenia się pod jednym sztandarem, by święto to stało się godnym odbiciem sprawy, którą reprezentuje". Wezwanie to zostało poparte specjalnymi rezolucjami przyjmowanymi przez organizacje w wielu stanach. Centrala Związków Zawodowych i Robotniczych w Minneapolis nawoływała robotników:

"Zademonstrujcie kapitalistom, bankierom i ich najemnikom, jaką potęgą jesteście, gdy dokładnie zrozumiecie, jak trzeba myśleć i jak rządzić się samemu. Podczas gdy wy harujecie i tracicie zdrowie nie mogąc związać końca z końcem, ci próżniacy, którzy nic nie wytwarzają, żyją w zbytku i rozpuście, lekką ręką trwoniąc to, co do was należy - co tworzy wasza praca...

Próbowali oni negować nasze prawo do organizowania się - prawo zagwarantowane konstytucją. Dlatego wzywamy was, abyście rzucili im wyzwanie - że będziecie się organizować, że już się organizujecie, że zbliża się dzień waszego wyzwolenia. Dlatego wzywamy was, abyście włączyli się w dniu tego święta w nasze szeregi.
Centrala Związków Zawodowych i Robotniczych proklamuje pierwszy poniedziałek września jako doroczne święto robotnicze. Opuśćcie wasze warsztaty, opuśćcie zakłady pracy..."

8-godzinny dzień pracy

Czołowym hasłem każdej demonstracji w dniu święta pracy było w początkach lat osiemdziesiątych żądanie 8-godzinnego dnia pracy. Nic więc dziwnego, że ten sam zjazd federacji, który wezwał robotników do obchodzenia święta pracy, stanął na czele kampanii o 8-godzinny dzień pracy. Zjazd federacji w 1884 roku przyjął rezolucję, która głosiła: "Federacja Zorganizowanych Związków Zawodowych i Robotniczych Stanów Zjednoczonych i Kanady uchwala, że począwszy od 1 maja 1886 roku ustawowy dzień pracy będzie trwał 8 godzin, i zaleca organizacjom robotniczym, aby w wymienionym czasie dostosowały ustawy swych okręgów do tej rezolucji".

W Chicago, które było areną najsilniejszych wystąpień o 8-godzinny dzień pracy, socjalrewolucjoniści z całym zapałem popierali tę akcję. Początkowo działcze anarchistyczni Międzynarodowego Stowarzyszenia Robotników, tzw. Czarnej Międzynarodówki, nie ustosunkowali się przychylnie do tego żądania. "Przyznać, że kapitaliści mają prawo do ośmiu godzin naszej pracy - oświadczył anarchistyczny "Alarm" - to więcej niż kompromis, to jest w istocie usprawiedliwienie istnienia systemu kapitalistycznego". Walkę o krótszy dzień pracy, nawet zwycięską, przyrównywano do walki o zniesienie systemu pracy najemnej. Utrzymywano, że jest to ochłap rzucony robotnikom, aby ich uspokoić i odwrócić ich energię od walki o zniesienie niewolnictwa najemnego.

Lecz gdy anarchiści z Chicago zobaczyli, jak głęboko poruszona była klasa robotnicza i jak zaciekle opierali się przemysłowcy, zrozumieli, że każdy świadomy robotnik i robotnica powinni włączyć się do walki. Anarchista Albert Parsons oświadczył później, że lewe skrzydło poparło walkę o 8-godzinny dzień pracy "przede wszystkim dlatego, że był to ruch Klasowy przeciwko panowaniu w ogóle, a więc ruch historyczny, ewolucyjny i potrzebny; po wtóre, dlatego, że nie chciało stać na uboczu i być źle zrozumiane przez robotników".

Gdy socjalrewolucjoniści w Chicago zdecydowali się z pełnym zapałem przystąpić do akcji, walka nabrała rozmachu. Pomimo że bardziej konserwatywni przywódcy robotniczy ignorowali ich, radykałowie pracowali dzień i noc dla sprawy, a Centralny Związek Robotniczy, w którym działali członkowie Międzynarodowego Stowarzyszenia Robotników, całkowicie poparł Stowarzyszenie 8-godzinnego Dnia Pracy, jednolitofrontową organizację, która rozpoczęła akcję w Chicago. W niedzielę przed 1 maja, Centralny Związek Robotniczy zorganizował olbrzymią demonstrację, w której wzięło udział 25 tysięcy robotników z ponad 25 związków.

Najbardziej agresywnie i najlepiej przygotowywało się do strajku. Chicago, centrum bojowego, lewicowego ruchu robotniczego. Ale również Nowy Jork, Cincinnati, Baltimore, Milwaukee, Boston, Pittsburg, St. Louis, Waszyngton i wiele innych miast potrafiły przyciągnąć do walki tysiące, robotników wykwalifikowanych, i niewykwalifikowanych, mężczyzn i kobiet, czarnoskórych i białych, rdzennych Amerykanów i imigrantów, zorganizowanych i niezorganizowanych. „Wszędzie trwa agitacja za 8-godzinnym dniem, pracy" - tryumfował "John Swinton's Paper" w połowie kwietnia 1886 roku. W tym czasie walka objęła prawie ćwierć miliona robotników przemysłowych, a fala była tak potężna, że około 30 tysiącom robotników przyznano już 9- lub 8-godzinny dzień pracy.

Jeszcze nigdy żadne hasło nie przypadło amerykańskim robotnikom tak bardzo do serca. Gazety i inni rzecznicy pracodawców lamentowali, że 8-godzinny dzień pracy, "to szerzący się niepowstrzymanie najstraszliwszy komunizm", że będzie on podniecał "do próżniactwa, hazardu, awantur, rozpusty i pijaństwa", że "doprowadzi do obniżki płac, zwiększy nędzę i poniżenie robotnika amerykańskiego". Ale robotnicy nic sobie z tego nie robili. Palili "8-godzinny tytoń", kupowali "8-godzinne buty" i śpiewali „8-godzinną pieśń".

Trzeba to wszystko zmienić... dosyć krzywd!
Dość krwi i potu z nas darmo wypili.
Dość pracy byle wyżyć! Nigdy
Dla własnych myśli ani chwili.
My chcemy wąchać kwiaty... Chcemy patrzeć,
Jak jasne słońce wschodzi i zachodzi.
Wiemy, że Bóg na niebie też nie chciał inaczej,
Żądamy ośmiu godzin!
Z nami są towarzysze z fabryk, doków i stoczni,
Z kopalń, warsztatów i hut....
Pracuj przez osiem godzin, dalszych osiem wypocznij,
Z resztą – co chcesz, to rób!
 
Pierwsze święto majowe


W tym pierwszym dniu 1 maja robotnicy we wszystkich ośrodkach przemysłowych, rzucili pracę, żądając 8-godzinnego dnia roboczego. W całym kraju zastrajkowało około 350 tysięcy robotników w 11 562 warsztatach pracy. W samym Chicago strajkowało 40 tysięcy osób, a ponad 45 tysięcy wysuwało to samo żądanie, nie przystępując do strajku... "Zablokowane były w mieście, wszystkie linie kolejowe, wszystkie przedsiębiorstwa transportowe zamknięte na cztery spusty większość zakładów przemysłowych w Chicago - sparaliżowana". Pewna gazeta w Chicago donosiła: "Nie dymią kominy warsztatów i fabryk, jest cicho i spokojnie, jak w dniu święta". Związek pakowaczy konserw Rycerzy Pracy przystąpił do strajku i zamknął magazyny. Związek ten wygrał strajk, robotnikom przyznano 8-godzinny dzień pracy bez obniżki płac.

W Detroit odbyła się demonstracja 11 tysięcy robotników; pod auspicjami Rady Organizacji Robotniczych i Związków Zawodowych oraz Rycerzy Pracy.

"Niech żyje krótszy dzień pracy" — pod takim tytułem nowojorski "Sun" opisywał demonstrację majową w Nowym Jorku. Oceniano, że około 25 tysięcy demonstrantów przemaszerowało z pochodniami przez Broadway, skręciło na Union Square na 17 Ulicy i przeszło koło dwóch trybun - niemieckiej i angielskiej. Nad niemiecką "powiewał czerwony sztandar". Członkowie każdego związku maszerowali pod swym własnym sztandarem. Na czele tej nie spotykanej dotychczas demonstracji szło 3 400 członków Związku Piekarzy Nr 1.

Według ówczesnej oceny na 350 tysięcy strajkujących robotników 185 tysięcy zdobyło w dniu 1 maja i w następnych prawo do 8-godzinnego dnia pracy. Ponadto walka ta spowodowała skrócenie dnia pracy 200 tysięcy robotników z 12 na 10 lub 9 godzin dziennie. W wielu zawodach, gdzie pracowano 14 lub 16 godzin, skrócono pracę do 12 godzin; wiele gałęzi przemysłu, gdzie pracowano 12 godzin, zwłaszcza budownictwo, skróciło pracę do 9 godzin. W wielu wypadkach przyjęto zasadę angielskiej soboty; energicznie występowano o wcześniejsze zamykanie sklepów, a praca w niedzielę została prawie całkowicie zniesiona.

Co prawda, w wyniku ataków pracodawców na ruch robotniczy zaraz po 1 maja wielu robotnikom znów przedłużono pracę, lecz Gompers miał rację stwierdzając w 1899 roku przed komisją przemysłową Kongresu: "Nie zawaham się ani chwili wyrazić przekonania, że ruch 1886 roku doprowadził w całych Stanach Zjednoczonych do skrócenia czasu pracy robotników o jedną godzinę". W przemówieniu na zjeździe Amerykańskiej Federacji Pracy w 1889 roku pewien związkowiec oświadczył: "Na ogół panuje przekonanie, że walka o 8-godzinny dzień pracy poniosła kompletne fiasko... A czy potraficie wymienić chociaż jeden warsztat pracy, w którym robotnik pracuje teraz równie długo, jak przed 1 maja 1886 roku? Przypatrzcie się dobrze, i to nie tylko robotnikom wykwalifikowanym, lecz tzw. niewykwalifikowanym".

Walka o 8-godzinny dzień pracy sprowadziła w szeregi organizacji tysiące robotników. Była ona potężnym orężem w ich organizowaniu.


Demonstracja na Haymarket w Chicago


Przerażeni potęgą i solidarnością robotników w dniu l maja, kapitaliści Chicago zbierali siły, aby zdławić ruch robotniczy. Zmobilizowano olbrzymią ilość policji, szpicli agencji Pinkertona i specjalnych agentów. Milicja stanowa w ilości 1 350 ludzi stała w pogotowiu. "Komitet obywatelski" przedsiębiorców permanentnie obradował. Pisma rozwinęły pełną najcięższych argumentów propagandę. Chicagowska gazeta "Mail" z 1 maja atakowala Alberta Parsonsa i Augusta Spiesa jako "dwóch niebezpiecznych brutali", którzy "nawoływali do rozruchów". Notatkę tę zaopatrzyła w złowrogie ostrzeżenie: "Zapamiętajcie ich. Miejcie na nich oko. Zróbcie ich osobiście odpowiedzialnymi za jakiekolwiek rozruchy, do których dojdzie, a gdy zajdzie potrzeba; ukarzcie ich przykładnie".

Masakra w fabryce McCormicka

Do rozruchów doszło 3 maja w fabryce żniwiarek McCormicka, gdzie 1400 zlokautowanych robotników, członków Zgromadzenia Lokalnego Nr 582. Rycerzy Pracy strajkowało o 8-godzinny dzień pracy, płacę w wysokości 2 dolarów dziennie oraz o zniesienie obniżek płac i systemu znienawidzonej pracy akordowej.

3 maja 300 łamistrajków pod opieką 350-500 policjantów przystąpiło, do pracy. Gdy robotnicy McCormicka, do których dołączyli się strajkujący robotnicy tartaku, demonstrowali przeciwko łamistrajkom, policja otworzyła do nich ogień bez ostrzeżenia. Czterech robotników zostało zabitych i wielu rannych.

To barbarzyńskie postępowanie policji, i tak już znienawidzonej za jej nieumotywowane okrucieństwo wobec robotników, wywołało szeroką falę oburzenia. Natychmiast zostały wydrukowane i rozpowszechnione ulotki zwołujące na 4 maja na placu Haymarket wiec protestacyjny przeciwko brutalnemu postępowaniu policji.

Jedna z ulotek była znana  pod nazwą, "ulotki zemsty". August Spies był tak oburzony brutalnością policji, że w redakcji swojej gazety "Arbeiter-Zeitung" napisał ulotkę, w której wołał do robotników: "powstańcie w całej swej potędze... zniszczcie tego strasznego potwora, który was chce zniszczyć". Ulotka wydrukowana w języku angielskim i niemieckim nosiła tytuł: "Zemsta, robotnicy! Do broni!" i kończyła się słowami "wzywamy was do broni, do broni!" Spies wyparł się później tytułu i zakończenia, twierdząc, że zostały one zamieszczone bez jego wiedzy (Henry David, History of the Haymarket Affair).

 



Plac Haymarket

Ataki na gromadzących się robotników były kontynuowane. 4 maja rano i po południu. Lecz gdy rozeszła się wieść, że burmistrz Carter H. Harrison zezwolił na odbycie wieczorem wiecu na placu Haymarket, już o 19.30 zaczęli tam ściągać robotnicy. W ciągu godziny zebrało się w jednym końcu placu 3 tysiące osób: mężczyzn, kobiet i dzieci. Spies, Parsons i Samuel Fielden przemawiali do tłumów, potępiając policję, ostrzegając przed aktami przemocy i wzywając do nieugiętości i zachowania porządku w strajku o 8-godzmny dzień pracy. Parsonsowi towarzyszyła żona i dwoje dzieci. Na wiecu od samego początku był obecny burmistrz Harrison, który wysłuchał przemówień wszystkich trzech mówców. Oświadczył on później, że zarówno wiec, jak i przemówienia "odbywały się w zupełnym spokoju. Około godziny dziesiątej spadł ulewny deszcz i tłum zaczął się rozchodzić. Spies i Parsons opuścili zebranie, a burmistrz Harrison, sądząc, że jest ono skończone, odszedł krótko po godzinie dziesiątej. Wstąpił do pobliskiego komisariatu policji na Desplaines Street, aby zawiadomić, że wszystko przeszło spokojnie. Jak mówiono, kazał policji "powrócić do jej normalnych obowiązków".

W chwili gdy burmistrz opuszczał wiec, "Fielden kończył akurat swe przemówienie; na placu pozostała jeszcze 1/3 zebranych." Gdy zjawiła się policja wiec był na ukończeniu. Uzbrojeni policjanci w sile 180 ludzi, maszerując wojskowym krokiem, przyszli parę minut po odejściu burmistrza. Dowodził nimi kapitan John Bonfield, człowiek znienawidzony przez całe miasto za swą niezwykłą brutalność. Na jego rozkaz kapitan Ward wezwał pozostałych jeszcze na miejscu ludzi do rozejścia się, na co Fielden zawołał, że wiec odbywa się w zupełnym spokoju. Jakby na dany sygnał ktoś rzucił w policję bombę, która jednego policjanta zabiła na miejscu, a pięciu ciężko raniła, tak że wkrótce zmarli. Około 50 policjantów zostało lżej rannych.

Policja zaczęła strzelać i rozpędzać tłum kolbami karabinów. Kilku robotników zostało zabitych (dokładna liczba nie jest znana), około 200  rannych .

Następnego dnia ofensywa kapitalistów przeciwko klasie robotniczej szybko przybierała na sile. Tragedia Haymarket stała się dla kapitalistów i ich najemników wspaniałą okazją, aby  zdławić walkę o 8-godzinny dzień pracy oraz osłabić cały ruch robotniczy. Nagłówki artykułów w gazetach stawiały między "zamachowcami" a walką o 8-godzinny dzień pracy i inne żądania robotników znak równości.

 


"Czerwony straszak"

W Chicago aresztowano setki robotników. Policja wdzierała się, do sal zebrań, drukami, a nawet do prywatnych mieszkań i przeprowadzała rewizje. "Wdzierano się bez uprzedzenia, przetrząsając domy w poszukiwaniu dowodów - pisał prof. Harvey Wish. Podejrzanych bito, poddawano badaniom trzeciego stopnia; osoby, które nie miały najmniejszego pojęcia, co to jest socjalizm i anarchizm, były maltretowane przez policję, a czasem przekupywane, aby występować w charakterze świadków"'. Trzy lata później szef policji w Chicago, kapitan Frederick Ebersold, przyznał w wywiadzie, że policja pod wodzą kapitana Michaela J. Schaacka celowo organizowała "stowarzyszenia anarchistyczne", zaopatrując je w bomby i amunicję. Codziennie prasa donosiła o tych "anarchistycznych stowarzyszeniach" zainicjowanych przez policję i wymieniała wszystko, co tam znaleziono: amunicję, dynamit, bomby, pociski, składy karabinów, bagnety, pistolety itd.

Spośród setek robotników aresztowanych i osadzonych przez policję w więzieniu wybrano w końcu ośmiu, aby im wytoczyć sprawę. Byli to anarchiści Albert R. Parsons, August Spies, Samuel J. Fielden, Eugene Schwab, Adolph Fischer, George Engel, Louis Lingg i Oscar Neebe - ludzie najbardziej znienawidzeni przez pracodawców Chicago nie tyle za to, że byli anarchistami, lecz za to, że dzięki ich bojowemu duchowi i geniuszowi organizacyjnemu Chicago stało się wybitnym ośrodkiem robotniczym i rozwijało, najgorętszą walkę o 8-godzinny dzień pracy.

Oprócz Fieldena, który akurat przemawiał, żaden z nich nie był obecny na Haymarket w chwili rzucenia bomby. Lecz sąd w to nie wnikał i oskarżył tych ludzi o popełnienie morderstwa w dniu 4 maja na osobie Mathiasa. J. Degana. Sprawa została wyznaczona na dzień 21 czerwca*. Oskarżonym zarzucano morderstwo, a nie rzucenie bomby; mieli oni rzekomo być mordercami, ponieważ nieznany zamachowiec działał pod wpływem ich przemówień.

Parodia rozprawy sądowej


Proces odbył się w sądzie kryminalnym; przewodniczącym był Joseph E. Gary, oskarżenie wnosił prokurator stanowy Grinnell. Na czele obrony stanął znany adwokat zrzeszenia adwokackiego o liberalnych zapatrywaniach, William P. Black. Na ławach przysięgłych zasiedli przede wszystkim kierownicy i główni dyrektorzy wielkich fabryk. Nie było wśród nich ani jednego robotnika. Kandydaci na przysięgłych nie zostali wybrani, jak zwykle, przez wyciąganie nazwisk na kartkach. Wybierał ich specjalny urzędnik sądowy, wyznaczony przez głównego prokuratora stanowego. Pewien przedsiębiorca z Chicago, Otis S. Favor, oświadczył pod przysięgą, że urzędnik Jen powiedział, w obecności świadków: "To ja kieruję całą sprawą, a zapewniam was, że wiem, jak się do tego zabrać. Ci ludzie będą wisieć - to jest pewne jak śmierć... Powołam takich ludzi, których oskarżeni stanowczo zakwestionują, daremnie zresztą tracąc czas na odrzucanie ich. Będą zmuszeni przyjąć tych ludzi, których wysunie oskarżenie". Stało się tak, jak powiedział. Gdy obrona wyczerpała wszystkie możliwości odrzucenia proponowanych kandydatur, wybrano przysięgłych, wyraźnie wrogo nastawionych do oskarżonych.

Obecnych było siedmiu "podejrzanych". Nieobecny był Albert R. Parsons, który przez sześć tygodni wymykał się policji i ukrywał w bezpiecznym miejscu poza Chicago. W chwili gdy przystępowano do wstępnego przeglądania kandydatur na przysięgłych, Parsons zjawił się i oświadczył sędziemu Gary: "Wysoki Sądzie, oto jestem, aby być sadzonym razem z moimi towarzyszami".

Proces był parodią sprawiedliwości. Ława przysięgłych - z góry ukartowana. Świadkowie oskarżenia - policjanci i ich płatni pomagierzy. Po wielu latach sędzia Gary, broniąc się przed zarzutami, niechcący potępił swe własne postępowanie w tej rozprawie następującymi słowami: "jeśli trochę nadużyłem prawa... to musiałem tak postępować".

To wyznanie sędziego Gary było arcydziełem hipokryzji. Przecież dopuścił on do ławy przysięgłych ludzi z góry przeświadczonych o winie podsądnych, co miało silny wpływ na wyrok. Zignorował fakt, że jeden z przysięgłych był krewnym jednej z ofiar zamachu. Przeforsował, że sprawa wszystkich oskarżonych odbyła się wspólnie. Ograniczał prawa obrońców do stawiania pytań krzyżowych świadkom oskarżenia, dotyczących specjalnych spraw wysuwanych przez oskarżenie, prokuratorowi zaś pozwalał w stosunku do świadków obrony na wszelkiego rodzaju dygresje i dopuszczał do analizowania zagadnień związanych z ideą anarchizmu. Nie pozwolił natomiast, aby obrona, wyjaśniła, jaki stosunek mieli oskarżeni do sprawy użycia przemocy i gwałtu. Aby zastraszyć przysięgłych, pozwolił na to, że policja przedłożyła w charakterze dowodów rzeczowych różnego rodzaju, dynamit i bomby. Obraźliwe uwagi o podsądnych, które robił w czasie przesłuchiwania, najlepiej ilustrowały jego nienawiść do tych ludzi.

Od początku było jasne, że tych ośmiu ludzi zostanie skazanych nie za popełnione czyny, lecz za swe przekonania. Proces skończył się tym samym akcentem, jakim się rozpoczął. Świadczą o tym ostatnie słowa prokuratora stanu, Grirmella: "Sądzimy prawo. Sądzimy anarchizm. Ci ludzie zostali wybrani spośród innych i postawieni w stan oskarżenia, ponieważ byli przywódcami. Wina ich nie jest większa niż tysięcy tych, którzy za nimi idą. Panowie przysięgli - ukarzcie ich, niech staną się przykładem, powieście ich, a uratujecie nasze instytucje, nasze społeczeństwo".

Parsons sam dał charakterystykę tego spisku przeciwko sprawiedliwości w notatkach, które robił podczas rozprawy: "Stosownie do instrukcji, jakie przysięgli otrzymali od sądu, mieli oni traktować agitację za organizowaniem robotników i nawoływanie ich do obrony swych praw jako morderstwo. Uznanie naszej winy - dodał Parsons - leżało w interesie tych ludzi. My, oskarżeni, byliśmy zdania, że monopoliści, kapitaliści itd. krzywdzą klasę robotniczą. Zdaniem pracodawców, robotnicy nie mieli prawa do tego rodzaju przekonań".

Tak jak przewidywała prasa, a nawet sami oskarżeni, którzy nie mieli żadnych złudzeń co do klasowego charakteru procesu**, 20 sierpnia przysięgli wydali wyrok orzekający ich winę. Siedmiu zostało skazanych na śmierć przez powieszenie, ósmy, Oscar Neebe — na 15 lat więzienia.

Sędzia Gary odrzucił wniosek obrony o ponowne rozpatrzenie sprawy i wezwał skazanych do wygłoszenia ostatniego słowa przed wydaniem wyroku. Przemówienia ich, trwały trzy dni.

"Wysoki Sądzie - rozpoczął Spies, który przemawiał pierwszy - Mówię jako przedstawiciel jednej klasy do przedstawicieli innej klasy..." Przemówienie jego trwało cztery godziny. Zbijał oskarżenie o morderstwo i spisek, oskarżał państwo o celową intrygę, która miała na celu wykorzystać tragedię na placu Haymarket jako pretekst do zamordowania przywódców klasy robotniczej; oskarżał pracodawców, że mordując tych, których robotnicy uważali za swych przywódców, chcieli zniszczyć ruch o 8-godzinny dzień pracy. Lecz wyrażał ufność, że spisek ten się nie uda: "Jeśli myślicie, że przez powieszenie nas zniszczycie ruch robotniczy... ruch, od którego miliony poniżonych, ciężko pracujących, w nędzy i poniewierce robotników oczekują swego wybawienia — jeżeli tak myślicie, to powieście nas. Przydepczecie iskrę, lecz tu i tam, za wami i przed wami - wszędzie wybuchną płomienie ognia, który płonie pod ziemią. Nie jesteście w stanie go ugasić"



Kto rzucił bombę?

Parsons obwiniał w swym przemówieniu prasę, cytując urywki z artykułów redakcyjnych "Tribune", "Frank Leslie's Illustrated Newspaper", wydawanych w Chicago, oraz  z nowojorskiego "Herald", aby udowodnić, że gazety te reprezentujące interesy pracodawców broniły metod otwartej przemocy wobec klasy robotniczej, "zabijania ludzi, którzy protestują przeciwko krzywdom i uciskowi". Za zbrodnię zamachu bombowego czynił odpowiedzialnymi pracodawców i wykazywał, że była to prowokacja dla zdyskredytowania walki o 8-godzinny dzień pracy. Do dziś dnia nie wiadomo, kto rzucił bombę. Lecz wiele dowodów potwierdza oskarżenie Parsonsa. Podejrzany sposób działania policji po odjeździe burmistrza Harrisona, całkowity brak umotywowania rozkazu wzywającego do rozejścia się tłumu, dziwne okoliczności i tło zamachu, wszystko wskazywało na to, że w oprawę tę wmieszany był jakiś prowokator z ramienia policji. Angielska gazeta robotnicza "Today", donosiła że wśród robotników Chicago "panuje ogólne przekonanie, iż bomba rzucona została przez agenta policji".

Jeszcze bardziej przekonywające było świadectwo, jakie szef policji Ebersolda, w wywiadzie udzielonym 10 maja 1889 roku chicagowskiej gazecie "Daily News", wystawił kapitanowi Schaak, jednemu z najbliższych współpracowników kapitana Bonfielda: "Gdy tylko rozwiązaliśmy stowarzyszenia anarchistyczne, Schaak chciał wysłać ludzi, aby natychmiast stworzyć nowe". To nie dające się obalić oświadczenie ujawnia prowokatorski sposób działania agentów policyjnych. Nie ulega wątpliwości, że tacy ludzie, jak Bonfield i Schaak, byli w stanie, przy pomocy agentów Pinkertona, zorganizować tego rodzaju zamach. Jeżeli weźmie się pod uwagę, że Schaak - jak obecnie wiadomo - był specjalnie opłacany przez chicagowskich pracodawców za "obserwację" anarchistów, znaczenie słów Parsonsa staje się zupełnie jasne.

Wiele dowodów wskazuje na to, że prowokatorem na usługach policji był Rudolph Schnaubelt. Był on dwukrotnie aresztowany i za każdym razem zwalniany, a na jego ucieczkę do Meksyku policja zamknęła oczy. Jednym słowem, wtedy gdy policja aresztowała wszystkich anarchistów i ich sympatyków, Schnaubelta dwukrotnie wypuszczono na wolność i pozwolono mu uciec bez najmniejszej interwencji ze strony policji. 6 sierpnia 1900 roku chicagowski „Daily Intelligencer", szczegółowo rozpatrując wypadki z Haymarket, twierdził, że według wszelkich danych "łotrem, który rzucił bombę, był Rudolph Schnaubelt". Dziwne było, że ze wszystkich ludzi, którzy zostali zatrzymani w tym okresie masowych aresztowań, właśnie on był jedynym, "którego natychmiast zwolniono". Dziwne też było, dodała gazeta, że "często dochodziły o nim słuchy z zagranicy, lecz nigdy go nie aresztowano".

Siedem lat po procesie sędzia Gary, powracając do tej sprawy, przyznał, że Schnaubelt był prawdopodobnie tym, który rzucił bombę. I dodał: "Ale czy był to Schnaubelt, czy kto inny - to nie ma wielkiego znaczenia".

W tym wypadku sędzia Gary mówił prawdę. Sam fakt rzucenia bomby był dla pracodawców i ich sługusów bez znaczenia. Ważne było, że sprawa Haymarket dawała pretekst do zdławienia ruchu o 8-godzinny dzień pracy oraz całego ruchu robotniczego. Pewien udziałowiec wielkiej firmy odzieżowej w Chicago miał powiedzieć: "Nie sądzę, aby ci ludzie byli winni jakiegokolwiek przestępstwa, lecz muszą oni być powieszeni... Jeżeli ludzie ci zostaną powieszeni, Rycerze Pracy nigdy więcej nie odważą się podburzać do wystąpień".

Walka w obronie skazanych


Pracodawcy powiedzieli – "oni muszą wisieć!" Wyższa instancja sądowa pospieszyła zadośćuczynić temu żądaniu. Obrona wniosła apelację, a Stanowy Sąd Najwyższy, który nie mógł całkowicie zignorować uchybień postępowania sądowego, pouczył niższą instancję, na czym "uchybienia" te polegały i jak je poprawić, po czym wyrok zatwierdził. Opierając się na tym odwołaniu Sąd Najwyższy w Illinois określił zasady socjalistów jako obronę kradzieży własności, wobec czego członek, sądu przysięgłych miał prawo występować przeciwko socjalistom!

Obrona próbowała odwołać się do Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych, lecz najwyższy trybunał odrzucił apelację, jak to często czynił w sprawach ukartowanych przeciwko czarnoskórym i białym robotnikom. Tę ostateczną apelację obrońców poparł Leonard Sweet, stary prawnik, przyjaciel Abrahama Lincolna, lecz nawet tak wysoki autorytet nie zrobił wrażenia na Sądzie Najwyższym.

Tymczasem sprawa obrony ośmiu skazanych nabrała znaczenia międzynarodowego. Natychmiast po ogłoszeniu wyroku rozpoczęła się walka o ich uratowanie. W pierwszej chwili wiele ludzi oślepiła wzniecana histeria, nie zrozumieli oni tej klasycznej, ukartowanej przeciwko robotnikom gry, lecz przebieg procesu otworzył om oczy. Niektórzy robotnicy ulegli szalejącemu terrorowi, ale wielu sprawa ta pobudziła do czynu, a w miarę jak proces się rozwijał coraz więcej organizacji robotniczych rozumiało, że prawdziwym celem, do którego zmierzali pracodawcy i ich rzecznicy było rozgromienie całej zorganizowanej siły klasy robotniczej.

Gdy Sąd Najwyższy odmówił rozpatrzenia sprawy, walka w obronie ośmiu skazanych przybrała na sile. Zjednoczone Związki Nowego Jorku przyjęły rezolucję wzywającą robotników całego kraju do przeprowadzenia masowych wieców protestacyjnych. Potężny Centralny Związek Robotniczy w Nowym Jorku wystosował podobne wezwanie, podpisane przez 14 znanych przywódców robotniczych, m. in. przez Samuela Gompersa i Franka Ferrella, czarnoskórego przywódcę Rycerzy Pracy. Apel ten nawoływał wszystkie organizacje robotnicze do przeprowadzenia równocześnie w całym kraju masowych demonstracji, "aby uchronić nasz kraj od hańbiącego czynu, którego nie można poczytać za nic innego jak za usankcjonowany przez prawo mord dokonany z najniższych, sprzecznych z amerykańską moralnością pobudek". W odpowiedzi we wszystkich miastach odbyły się masowe wiece.

Ofiary spisku z Haymarket cieszyły się moralnym i finansowym poparciem wielu zgromadzeń Rycerzy Pracy. Jednakże oportunistyczne kierownictwo zakonu nie brało żadnego udziału w tej walce, a nawet zagroziło jednemu ze swych zgromadzeń okręgowych zawieszeniem lub wyrzuceniem.

Walka w obronie skazanych wyszła poza granice kraju. Na niezliczonych wiecach robotnice i robotnicy angielscy przyjmowali rezolucje protestujące przeciwko dokonaniu mordu na przywódcach robotniczych. 14 października 1887 roku budynek Southplace Institute w Londynie nie pomieścił pełnych entuzjazmu tłumów.
Na wiecu przemawiali m. in. Wiliam Morris i młody George Bernard Shaw.

29 października grupa deputowanych francuskich wysłała do gubernatora Illinois depeszę protestacyjną, to samo uczyniła Rada Miejska Paryża i Rada Departamentu Sekwany. Petycje nazywały mającą się odbyć egzekucję "polityczną zbrodnią", która stanie się "wieczystym znakiem hańby ustroju republikańskiego".

Wiece robotnicze odbywały się we Francji, Holandii, Rosji, Włoszech i Hiszpanii, a wiele ludzi dawało swego obola z nędznych zarobku na fundusz obrony.

W miarę zbliżania się daty egzekucji, dnia 11 listopada 1887 roku, rosła fala rezolucji, listów i memoriałów z żądaniem zawieszenia wykonania wyroku, skierowana do gubernatora Oglesby. Pisali je robotnicy, liberalna inteligencja, związki zawodowe i radykalne stowarzyszenia na całym świecie. Ale głosy setek tysięcy robotników i ich sojuszników zagłuszane były przez okrzyk pracodawców: "Oni muszą wisieć!"

Ten ogromny ruch w obronie skazanych osiągnął pewne rezultaty. Gubernator Oglesby zmienił karą Fieldena i Schwaba na dożywotnie więzienie.

Jeden z młodszych skazanych, Louis Lingg, popełnił samobójstwo (lub został zamordowany przez strażników). Parsons, Spies, Engel i Fischer zostali powieszeni 11 listopada 1887 roku.



Walka o amnestię dla Fieldena, Schwaba i Neebego toczyła się dalej. Wiele tysięcy ludzi z całego świata domagało się aktu laski od Oglesbyego i jego następcy, gubernatora Josepha Fifera. Lecz dopiero gdy stanowisko gubernatora Illinois objął liberalny John Peter Altgeld, walka zakończyła się zwycięstwem.

26 czerwca 1893 roku Altgeld wydał swój słynny akt łaski, w którym wykazał, "że oskarżonym nie udowodniono zbrodni". Ułaskawiając uwięzionych robotników Altgeld stwierdził, że byli zupełnie niewinni, i zarówno oni, jak ich powieszeni towarzysze padli ofiarą bandy przysięgłych i tendencyjnego sędziego.

Akt laski doprowadził kapitalistów do wściekłości, a "Chicago Tribune" i "New York Times" ciskały gromy na głowę Altgelda. Lecz robotników i ich sojuszników napełnił radością.

W 1889 Kongres II Międzynarodówki ustanowił dzień 1 maja, na pamiątkę wydarzeń w Chicago, Międzynarodowym Dniem Solidarności Ludzi Pracy.

25 czerwca 1893 roku, blisko 6 lat po dokonaniu sądowego morderstwa, odkryty został w Chicago pomnik ku czci zabitych.

Opracowano na podstawie książki Th. S. Fonera, Dzieje ruchu robotniczego w Stanach Zjednoczonych
.

Przypisy


* Początkowo oskarżonych było 31 osób. Lecz niektórzy zgodzili się występować jako świadkowie i za tę cenę uzyskali zwolnienie. Innych zwolniono za kaucją do czasu procesu ośmiu oskarżonych. Jeden z oskarżonych, Rudolph Schnaubelt, wyjechał z kraju i nigdy go nie znaleziono.

** "Było to to samo, co postawić zbiegłego niewolnika przed sądem jego pana za to, że chciał zdobyć wolność - pisał Parsons w swym notatniku. - Ci ludzie [przysięgli] nie byli i nie mogli być bezstronni i sami to zresztą przyznawali. Od początku rozprawy wierzyli, że jesteśmy winni, a nie mogąc ustalić naszej niewinności ponad wszelką wątpliwość - z wielką skwapliwością skazali nas i ukarali. Wymagały tego interesy ich klasy".

 

Tego samego autora

Brak pasujących artykułów


Nie masz uprawnień, aby dodawać komentarze. Musisz się zarejestrować

Translate page

Belarusian Bulgarian Chinese (Simplified) Croatian Czech Danish Dutch English Estonian Finnish French German Greek Hungarian Icelandic Italian Japanese Korean Latvian Lithuanian Norwegian Portuguese Romanian Russian Serbian Spanish Swedish Ukrainian